Polskie władze nie miały wizji i kompleksowego planu przetłumaczenia prawa unijnego na język polski. Tylko w nielicznych wypadkach postarano się o pełną fachowość przekładów. Błędy mogą się zemścić za kilka lat.

Czy składnik lub substancja pomocnicza w produkcji leku jest tym samym co „rozczynnik¸? Farmaceuci powiedzą: nie. Wprawdzie, wziąwszy zwykły słownik, można znaleźć takie właśnie tłumaczenie angielskiego słowa „excipient”, ale polscy farmaceuci już od dawna tłumaczą to słowo właśnie jako składnik lub substancja pomocnicza. Tymczasem w przekładzie rozporządzenia Komisji UE nr 1084/2003, dotyczącym m.in. pozwoleń na marketing leków, znalazło się takie właśnie tłumaczenie, zapewne w ogóle nieskonsultowane ze specjalistami.

Nie inaczej było z dyrektywą nr 2003/63/WE, dotyczącą dopuszczania leków na rynek. Polskie przepisy mówią od dawna o „odpowiednikach” leków, gdy chodzi o leki o identycznym działaniu. Tak też farmaceuci rozumieli dotychczas angielskie pojęcie „essentially similar”, ważne dla prawidłowej nomenklatury leków. Ale tłumaczenie rodem z UKIE przyniosło termin „istotnie podobne produkty lecznicze”, który ma się nijak do siatki pojęciowej w polskich przepisach.

Zabrakło planu

O tym, że błędy językowe wpływają na treść prawa, wiadomo choćby ze starej anegdoty o carze, którego proszono o ułaskawienie skazańca. Ten podyktował odpowiedź: „Rasstrielat', nielzja pustit'” (rozstrzelać, nie wolno puścić). Ale sekretarka przypadkowo przesunęła w tym rozkazie przecinek, co zupełnie odmieniło los skazańca. Przecinek zdecydował o życiu człowieka. Takie błędy są w tłumaczeniu europejskiej konstytucji. Jednak jeszcze istotniejsze mogą być te popełnione w przepisach branżowych. Rząd nie miał jasnej wizji i planu tak potężnego zadania, jak przetłumaczenie 80 tys. stron unijnych przepisów. Przed integracją tłumaczeniami dyrektyw i rozporządzeń zajmowały się początkowo poszczególne ministerstwa. Jednak rezultaty były opłakane, po części dlatego, że nie przeznaczono na to dodatkowych środków. W rezultacie pracownicy znający obce języki byli odrywani od bieżących zajęć i tłumaczyli akty prawne bez należytego zaangażowania. – Znaczna część prawa była przetłumaczona źle i dlatego scentralizowano ten proces w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej – mówi Jan Ostaszewski, szef biura prasowego UKIE. Utworzony tam specjalny departament zaczął poprawiać twórczość poszczególnych resortów. Konsultował to wprawdzie z ministerstwami, ale – jak zaznacza Ostaszewski – współpraca nie układała się najlepiej. Operacja nie była wcześniej właściwie zaplanowana.

Korekta na ochotnika

Kwiatki językowe były nie tylko w przepisach farmaceutycznych. – Przeraziłem się, widząc kilka tysięcy błędów w tłumaczeniu unijnej taryfy celnej – mówi Mieczysław Nogaj, dyrektor Departamentu Instrumentów Polityki Handlowej w Ministerstwie Gospodarki. W przepisach o regulacji obrotu z zagranicą niektóre słowa mają znaczenia inne niż powszechne, np. „investigation” nie oznacza dochodzenia, lecz postępowanie, „interim review” zaś to postępowanie rewizyjne, a nie rewizja tymczasowa, jak chciał UKIE. Nogaj, sam znający angielski (co wśród wysokich rangą urzędników nie jest standardem), wziął sprawy w swoje ręce, wykorzystując doświadczenia z kilkuletniej pracy w biznesie. Polecił swoim pracownikom skorygowanie błędów, a następnie przeforsował większość koniecznych zmian językowych. Nie obyło się bez oporu UKIE i niechęci własnych podwładnych (którzy korygowali błędy po godzinach pracy za darmo). W rezultacie z Komisji Europejskiej przyszła pochwała – polskie tłumaczenie taryfy celnej z francuskiego oryginału okazało się najlepsze ze wszystkich dokonanych na nowe języki Unii. Minister Jerzy Hausner przyznał pracownikom zapracowanego departamentu nagrody. Jednak takie motywowanie powinno być stosowane wcześniej.

Uciekną pieniądze i prestiż

Przypadek zapobiegliwego dyrektora z Ministerstwa Gospodarki to jednak wyjątek. Inne resorty, nie mając dodatkowych środków na zlecenie specjalistom tłumaczeń, najczęściej w ogóle się tym nie przejmują. Nie chodzi tylko o prawo unijne. Na przykład Ministerstwo Finansów w ogóle nie ma oficjalnego tłumaczenia aktualnej wersji komentarza do tzw. umowy modelowej OECD. Taka umowa to podstawa sporządzania traktatów o unikaniu podwójnego opodatkowania. Rezultat? Bywa, że przedstawicielstwa zagranicznych firm latami działają w Polsce i powinny płacić podatki, a urzędnicy skarbowi czasem w ogóle nie wiedzą, że pojawia się byt prawny podlegający opodatkowaniu (tzw. permanent establishment). O metodach identyfikacji takich przypadków mówi właśnie wspomniany komentarz. Kilka lat temu na rynku była jego polska wersja, ale dziś jest nieaktualna.

Prawdziwe skutki niestarannych tłumaczeń mogą się ujawnić za kilka lat, gdy różne sprawy trafią do sądów, także do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Każdy obywatel może się wszak poskarżyć Komisji Europejskiej na własne władze, które niewłaściwie wprowadzają unijne przepisy. Bywa, że finał rozgrywa się właśnie w ETS.

Paweł Rochowicz