Biur tłumaczeń jest mnóstwo, chętnych do pracy też. Ludzie z branży mówią, że warto wejść w ten biznes. Dobrych tłumaczy brakuje. Rynek rozwija się lawinowo. 

– Rynek tłumaczeń rozwija się bardzo dynamicznie – ocenia Andrzej Hildebrandt, dyrektor zarządzający warszawskiej firmy Quendi.

– W moim odczuciu lawinowo – uważa Piotr Beluch, właściciel krakowskiego Biura Tłumaczeń Specjalistycznych A.A.U. Largo.

– Przez dwa lata liczba klientów się podwoiła – mówi Agnieszka Hein, współwłaścicielka stołecznej Agencji MAart.

Gospodarka ruszyła. Firmy dostrzegły szansę w kontaktach z partnerami zagranicznymi. Pomaga członkostwo w Unii: my szukamy pola do popisu w innych krajach, inni u nas. Płyną ponad granicami dokumenty, zapytania, oferty, umowy. Bez tłumacza ani rusz.

Po wstukaniu hasła „tłumaczenia" przeglądarka internetowa pokaże tysiące firm, co znaczy, że rynek jest nasycony. Chętnych do pracy w charakterze tłumacza też jest mnóstwo. – Pyta nas o nią po kilka osób dziennie – mówi Marzena Marczuk, szefowa ds. CRM i ISO w Agencji MAart.

Ile z nich się nadaje? – Trzy, cztery na sto to naprawdę dobrzy tłumacze – szacuje Marzena Marczuk.

– Dokładnie tyle – potwierdza Andrzej Hildebrandt. Ale bardzo dobrzy tłumacze są rozchwytywani.

Najlepiej mieć dwa fakultety

Można zacząć w pojedynkę. Wystarczy pokój, regał, biurko, wygodny fotel i komputer ze stałym, szybkim łączem internetowym.

– Dziś niemal wszystko odbywa się przez Internet. Większości klientów nie widzimy. Są to zresztą ludzie i firmy niemal z całego świata – mówi Paweł Radziewicz-Winnicki, współwłaściciel firmy Seco Translations z Katowic.

Warto zainwestować w słowniki i programy komputerowe wspomagające tłumaczenie, np. Computer Aided Translation. To się zwróci.

Trzeba też powiadomić świat o swoim istnieniu. Działania standardowe to:

  • szyld,
  • strona www,
  • reklama w Panoramie Firm,
  • reklama w książce telefonicznej.

Klienci może przyjdą, a może nie. Jeśli nie – trzeba przyjść do nich. Złożona teraz, w okresie urlopowym, propozycja współpracy w roli podwykonawcy może być przyjęta z ochotą. Wystarczy kilka zleceń wykonanych bardzo dobrze, a będą następne.

Rozszyfrujmy, co znaczy „bardzo dobrze". – Chyba zbyt często jeszcze pokutuje opinia, że każdy potrafi tłumaczyć – uważa Agnieszka Hein.

Nie każdy. Dobre tłumaczenie nie polega na przekładzie tekstu słowo po słowie, ale na adekwatnym wyrażeniu w innym języku zawartych w tekście myśli i znaczeń.

Jednak nawet bardzo dobra znajomość języka obcego nie wystarczy. Nie są w cenie umiejętności ogólne. Liczy się doświadczenie i specjalizacja. Sytuacja idealna to ukończone dwa fakultety, np. filologia i jeszcze coś konkretnego – prawo, medycyna, farmacja, informatyka, ekonomia, jakiś kierunek techniczny itp. Albo jeden fakultet plus wieloletni pobyt i praca za granicą. Właśnie tacy tłumacze są rozchwytywani.

Lokal dla klienta

Gdy pojawią się widoki na kolejne, zwłaszcza większe zlecenia, pokoik na poddaszu może już nie wystarczyć. Potrzebne będzie biuro. Gdzie i jakie, zależy od rodzaju klientów, na jakich nastawia się właściciel. Trzeba zdecydować na samym początku.

– Quendi ma dwa biura, w Warszawie i Żyrardowie. Warszawskie obsługuje firmy i instytucje, żyrardowskie przede wszystkim osoby indywidualne – mówi Andrzej Hildebrandt.

Lokalizacja ma znaczenie zwłaszcza dla tych ostatnich. MAart mieści się w samym centrum stolicy, przy Kopernika róg Foksal, 100 m od Nowego Światu.

– Obsługujemy wielu klientów indywidualnych, którzy przychodzą z prostymi, szybkimi tłumaczeniami, jak prawo jazdy, akt małżeństwa, życiorys, akt urodzenia itp. Zmienialiśmy siedzibę kilkakrotnie, ale i my przyzwyczailiśmy się do centrum, i nasi klienci – mówi Marzena Marczuk.

Biuro powinno być oznakowane, widoczne, łatwo dostępne, najwyżej na pierwszym piętrze, z windą. Jak duże?

– Zaczynaliśmy cztery lata temu od 25 m. Dla dwóch-trzech osób wystarcza. Teraz stałych pracowników mamy 10 i przenosimy się do 70 m. Wielkość lokalu zależy od tego, gdzie pracują tłumacze, w domu czy w biurze – uważa Andrzej Hildebrandt.

Setki nazwisk w bazie

Nie można ograniczyć się do jednego języka, gdyż to zawęzi krąg klientów. Oferta minimum to 4–5 najpopularniejszych: angielski, francuski, niemiecki, włoski, rosyjski lub hiszpański. Jednak wiele biur, zwłaszcza większych i działających dłużej, oferuje tłumaczenia we wszystkich językach. A to znaczy, że trzeba skupić wokół firmy wielkie grono tłumaczy, do tego wyspecjalizowanych w różnych dziedzinach.

– Z Agencją MAart regularnie współpracuje 200–250 tłumaczy miesięcznie – szacuje Agnieszka Hein.

W bazie Quendi jest ok. 400 nazwisk. Trzon Largo stanowi kilkadziesiąt osób, do tego kilkuset stałych współpracowników – absolwenci filologii, często z tytułem tłumacza przysięgłego, a także specjaliści: inżynierowie, lekarze, prawnicy, informatycy, ekonomiści, pracownicy naukowi.

W dużym biurze kilku tłumaczy powinno być na miejscu, pod ręką, do szybkich zleceń. Niezbędna jest też obsługa sekretarsko-administracyjna. Jak liczna? Zależy od liczby klientów, zleceń, godzin pracy.

Jak pogodzić jakość z ceną

Żeby utrzymać się na rynku, trzeba znaleźć sposób na konkurencję, czyli odpowiedź na pytanie: jak przekonać i skłonić firmy, by zgłaszały się właśnie do mojego biura? Przecież zwykle ktoś już dla nich tłumaczy. Czym je zachęcić? Czy niską ceną? Problem w tym, że ceny sięgnęły już dna – tak bardzo je zaniżyły próbujące wejść na rynek nowe podmioty.

O ile w firmach prywatnych kryterium decydującym o wyborze wykonawcy jest cena, ale też i jakość, o tyle w instytucjach publicznych tylko cena, oczywiście niska. – Stosowanie kryterium niskiej ceny to niestety zjawisko o zasięgu europejskim – twierdzi Agnieszka Hein.

Wysoka jakość i niska cena – tego pogodzić się nie da. Dobrą jakość gwarantują dobrzy tłumacze, a takim trzeba dobrze zapłacić.

– Do pewnego czasu podstawą naszej działalności były przetargi publiczne, ale gdy ceny rażąco spadły, zrezygnowaliśmy z udziału w nich. Mamy stałe umowy z tłumaczami, którzy długo z nami pracują. Nie możemy nagle zacząć mniej im płacić – mówi Marzena Marczuk.

– Klienci sygnalizują nam, że nie wysoka cena, ale niska jakość to największy problem tego rynku. Może dlatego, że wszyscy robią wszystko, a niektórzy za półdarmo – zastanawia się Andrzej Hildebrandt.

– Doświadczenie zarówno europejskie, jak i polskie pokazuje, że choć reklama, marketing i PR pomagają, to jednak klienci, którym zależy głównie na jakości i profesjonalizmie, przy wyborze wykonawcy tłumaczenia kierują się metodą z polecenia. Ok. 70 proc. naszych klientów to osoby lub firmy, którym wskazali nas inni nasi klienci – informuje Agnieszka Hein.

– Najważniejsze w tym biznesie jest więc utrzymanie jakości, by klienci zostawali przy nas i namawiali innych. Taka strategia nie gwarantuje może superdynamicznego rozwoju, ale umożliwia tworzenie stałego grona odbiorców. Oczywiście można realizować inną koncepcję, stawiając na dynamiczny rozwój, dbając o duży obrót, wydając wielkie pieniądze na reklamę. Ale wtedy powstaje niebezpieczeństwo, że odbędzie się to kosztem jakości – uważa Andrzej Hildebrandt.

– W 25-osobowym zespole MAart najważniejszy jest dział kontroli jakości. Każde tłumaczenie jest sprawdzane, weryfikowane, poprawiane – mówi Agnieszka Hein.

W Quendi na etatach jest siedmiu tłumaczy, którzy pracują też jako kierownicy koordynatorzy większych projektów.

– Z myślą o klientach, z którymi zawieramy długoterminowe kontrakty, opracowaliśmy program lojalnościowy Quendi Auxilium, w ramach którego przydzielamy naszemu partnerowi zespół dobrany specjalnie do jego potrzeb i wyspecjalizowany w jego dziedzinie oraz zapewniamy opiekę stałego koordynatora. Dba on, by tłumaczenia robiły zawsze te same osoby, na tym samym poziomie. Dzięki temu zamawiający ma pewność, że w dokumencie tłumaczonym dzisiaj będą te same pojęcia, zwroty, sformułowania, jakich używano dwa lata temu – zapewnia Hildebrandt.

– Specyfika tej dziedziny polega na sprzedawaniu czegoś trudno definiowalnego. To, co dla jednego jest świetnym tłumaczeniem, dla drugiego nie będzie zadowalające. Biuro musi mieć procedury zapewniające dobry poziom – przekonuje Agnieszka Hein.

Gdy już jesteśmy na rynku

– Quendi powstało cztery lata temu, gdy po latach pracy jako tłumacz i wykładowca w Instytucie Lingwistyki Stosowanej Uniwersytetu Warszawskiego postanowiłem zająć się także biznesem. Może nie jesteśmy jeszcze w pierwszej lidze, ale w drugiej już chyba tak - mówi Andrzej Hildebrandt.

Firma specjalizuje się w tłumaczeniach ekonomicznych i prawniczych, współpracuje z kilkoma największymi kancelariami. Nie jest wyłącznie biurem tłumaczeń. Świadczy też usługi związane z opracowywaniem książek: od tłumaczenia poprzez redakcję tekstu, oprawę graficzną po skład, ilustracje, zdjęcia. Podejmuje się skomplikowanych i niezwykłych projektów, jak np. opracowanie słowników czy kursów językowych. Działa jako firma outsourcingowa dla wydawnictw. Ma stałych klientów – około stu, w tym największe firmy i instytucje.

Agencja MAart istnieje od 1991 r. Prowadzą ją Monika Popiołek i Agnieszka Hein, absolwentki Instytutu Anglistyki UW, tłumaczki przysięgłe języka angielskiego i konsultantki Instytutu Pracy ds. zawodu tłumacza i translatoryki. Agencja specjalizuje się w tłumaczeniach finansowych, prawniczych, technicznych, medycznych dla koncernów farmaceutycznych, również dla banków, instytucji rządowych, kancelarii prawniczych.

– Od lat specjalizujemy się w tłumaczeniu aktów prawnych Unii Europejskiej. Przystąpiliśmy do przetargu zorganizowanego przez Parlament Europejski i wygraliśmy. To naprawdę trudny projekt, na który składa się nie tylko praca tłumaczy, ale także koordynatorów, weryfikatorów, adiustatorów oraz ekspertów. Zamówienie prestiżowe, ale okupione bardzo ciężką pracą – mówi Agnieszka Hein.

MAart obsługuje też Komisję Europejską, Komitety: Regionów i Społeczno-Ekonomiczny oraz Europejski Trybunał Obrachunkowy. Liczba klientów – 500 rocznie, z czego ponad połowa to stali zleceniodawcy.

– Po 11 latach działalności nie musimy już prowadzić akcji promocyjnych i zabiegać o klientów. Zgłaszają się sami – mówi Piotr Beluch.

W 2003 r. było o 400 proc. więcej zleceń niż pięć lat wcześniej. I wciąż ich przybywa. Jak to się osiąga? – Podstawą jest zgrany zespół współpracowników i odpowiednie zarządzanie – uważa Piotr Beluch.

Ważny jest pomysł. Largo podejmowało się najtrudniejszych tłumaczeń, za które nikt nie chciał się zabrać. Były to więc fachowe, specjalistyczne teksty prawnicze, medyczne, farmaceutyczne, instrukcje obsługi, normy techniczne, encyklopedie. – Tłumaczyliśmy najdziwniejsze rzeczy, wśród nich także poezję, np. wiersz Gałczyńskiego „Skumbrie w tomacie" na niemiecki – wspomina Beluch.

Kraków to miasto uczelni i wykształconych ludzi. Dziwią się, skąd w Largo znają rozmaite żargony zawodowe oraz słowa, których zwykły człowiek często nawet nie słyszał, a jeśli nawet słyszał, to nie wie, co znaczą. – Tak się wyspecjalizowaliśmy, że teraz wiele biur, polskich i zagranicznych, powierza nam teksty, z którymi same nie mogą sobie poradzić – dodaje Beluch.

Klienci Largo to w większości firmy, w tym największe koncerny. W sumie ok. 500 rocznie, z czego 300 to klienci stali, obsługiwani niekiedy od kilku lat.

– By spełnić oczekiwania, oferujemy nie tylko tłumaczenia, ale całościowy pakiet: skład komputerowy i redakcję tekstu – mówi Piotr Beluch.

Czy to się opłaca?

– Nie narzekam. Co prawda przez mniej więcej cztery lata narzekałem. Był trudny okres, siedziałem w pracy do 2–3 w nocy. Rozważałem nawet likwidację biura. Jeśli nie ma się gotowej recepty i wzorca, trzeba samemu stworzyć markę, renomę, i samemu na nią zapracować. Minie sporo czasu, nim pojawią się efekty – ostrzega Piotr Beluch.

Czy na zatłoczonym rynku jest jeszcze miejsce dla nowych firm?

– Dla nowych, prężnych, zwłaszcza wyspecjalizowanych w konkretnej problematyce, na pewno tak – uważa Andrzej Hildebrandt.

– Dla bardzo dobrych firm jest zawsze miejsce – potwierdza Agnieszka Hein.

Dużą szansą jest otwarcie rynku unijnego. Większość tłumaczeń wędruje już drogą elektroniczną, nie ma więc znaczenia, czy tłumacz mieszka w Moskwie, Paryżu czy Warszawie. A w Polsce stawki są niższe niż np. w Niemczech.

– Aby robić interesy z zagranicznymi partnerami, potrzeba dobrych tłumaczeń. Dlatego ciągle jest to bardzo dobry czas na założenie firmy, jeśli tylko ma się siły, chęci. Nie są potrzebne duże pieniądze – twierdzi Hildebrandt.

Pierwsze oraz kolejne kroki w tym biznesie ułatwi opisująca zasady jego funkcjonowania norma europejska EN 15038:2006CEN, którą niebawem opublikuje Polski Komitet Normalizacyjny we współpracy z Polskim Stowarzyszeniem Biur Tłumaczeń.