Mizeria w menu
Próbując wczuć się w rolę cudzoziemca spragnionego specjałów polskiej kuchni, z łatwością wyciągniemy wniosek, że jedną z pierwszych rzeczy, na które zwróci on uwagę po wejściu do baru czy restauracji, jest niewątpliwie menu – istotne nawet bardziej niż wystrój, przyjemna atmosfera i kompetentna obsługa. Wydawałoby się zatem, że karty dań i ich poprawne tłumaczenie na języki obce powinny być przedmiotem największej troski właścicieli restauracji, okazuje się jednak, że w Polsce ich stan pozostawia wiele do życzenia. Pomijamy sytuacje, w których menu po prostu nie jest tłumaczone na inne języki. Kto wie, czy nie gorzej jest, jeśli tłumaczenia istnieją, ale są niepoprawne, co nie tylko wprowadza w błąd zagranicznych gości, lecz także źle świadczy o stosunku restauratorów do klienta. Jak bowiem dowodzi przeprowadzony przez nas rekonesans, wizyta w restauracji może być dla cudzoziemca co najmniej zabawnym, jeśli nie przerażającym doświadczeniem. Dlaczego? Przyjrzyjmy się, jakich doznań kulinarnych może się spodziewać niemówiący po polsku klient naszych restauracji.
Tłumaczenia kart dań na język angielski – na tym bowiem języku się skupimy – są pełne niewłaściwych sformułowań i literówek, co można by litościwie przemilczeć, gdyby nie prowadziło to w niektórych przypadkach do bardzo poważnych zakłóceń komunikacji. Czasami błędy są na tyle znaczne, że cudzoziemcy mogą powziąć zupełnie niewłaściwe mniemanie o tym, co może się znaleźć na ich talerzu. Przykłady można mnożyć. Tak oto w popularnej warszawskiej pizzerii nieopodal Nowego Światu wśród deserów znalazła się… mysz cytrynowa z bitą śmietaną (lemon mouse with whipped cream), a do sałatek dodaje się słodki róg (sweet horn, zapewne pomylony z kukurydzą – sweet corn). Te niewątpliwie wyszukane specjały można popić iskrzącą wodą ze straganu (stall and sparking water). W bardziej prestiżowych restauracjach jest niewiele lepiej. We flagowej restauracji znanej restauratorki udzielającej się na co dzień w mediach cudzoziemiec może na przykład posmakować aktualnej czarnej galaretki (black current jelly) – być może ta niezwykła nazwa pozwoli mu przynajmniej mieć nadzieję, że deser będzie świeży… Jeśli zaś sama galaretka okaże się daniem zbyt skromnym, by zaspokoić głód, zawsze można zmienić lokal i w chińskiej restauracji na placu Teatralnym poddać się prawdziwemu kulinarnemu eksperymentowi – spróbować pluszowej kaczki z imbirem i warzywami (teddy duck with ginger and vegetables). W kolejnym lokalu pretendującym do miana ekskluzywnego, restauracji mieszczącej się w samym sercu Starówki, w angielskiej karcie dań znajdziemy stary polski zaledwie bulion (old polish [sic!] barely broth), intrygujące połączenie trzewi wołowych z ciasteczkami (beef entrails with cakes), a także dziwaczne kombinacje wielojęzyczne, jak rind-pork loin with green pfeffer sauce czy chop de Volaille mit Nüssen.
Korzystając z pięknej letniej aury, wielu przybyszów z zagranicy zawita z pewnością do naszych znanych miejscowości wypoczynkowych. Zmartwi ich więc zapewne wiadomość, że fatalne tłumaczenia kart dań nie są bynajmniej domeną wyłącznie restauracji zlokalizowanych w stolicy. Gdyby więc jakiś turysta podczas wakacyjnych wojaży trafił do pewnej popularnej sopockiej restauracji, zyska nieocenioną możliwość oderwania się od niewymagających lektur plażowych i zmierzenia się z prawdziwą intelektualną łamigłówką w postaci tajemniczych nazw potraw takich jak penne z szynką i „kulinem” (penne with ham with kulin creme souce) czy ryba podawana z „risotto alliaceous” (served from rissotto alliaceous in sauce from green pepper). Nazwa tego ostatniego dania niewątpliwie brzmi bardziej wyszukanie niż zwyczajne „risotto czosnkowe” (garlic risotto), kto wie zatem, czy tego rodzaju zabieg językowy nie był przemyślanym chwytem marketingowym. Na drugim końcu Polski wielbiciele gór też znajdą coś dla siebie – w zakopiańskiej restauracji tradycyjnej mogą pokusić się o pieczone jabłka z przemoczonymi śliwkami (baked apples with soaked plums)…
To tylko kilka przykładów niepoprawności i niechlujstwa angielskich wersji menu. Jeśli dodać do tego literówki, od których roją się anglojęzyczne karty dań (by wymienić tylko kilka: cocumber, mushroms, yogurt, garlik, carp soute, spring water-bassed soup, one chuge cutlet…), oraz wielką niespójność tłumaczeń (w naszych poszukiwaniach natrafiliśmy na przykład na kilka odpowiedników nazwy „pierogi” – m.in. dumplings, pieroshki, piroshki, pierogis, pierogies), wyłania się z tego dość ponury obraz polskiej gastronomii. Ostrzegamy zatem: wybranie się z zagranicznymi przyjaciółmi do polskiej restauracji może być ryzykowne i wymaga anielskiej cierpliwości, niezbędnej do wyjaśnienia cudzoziemcom, co tak naprawdę autorzy menu mieli na myśli. Zadziwiająca jest przy tym obojętność, z jaką właściciele restauracji podchodzą do czegoś, co przecież stanowi wizytówkę ich firmy. W jednej z toruńskich kawiarni na przykład przez kilka lat można było natrafić na karty dań poprawione długopisem przez gościa, który nie mógł zapewne znieść kaleczenia angielszczyzny. Dopiero w tym roku podjęto nareszcie trud wydrukowania ich na nowo, tym razem bez kompromitujących błędów.
Zadziwiające jest to, że kwestia mająca tak wielki wpływ na wizerunek Polski – którą chcielibyśmy przecież postrzegać jako nowoczesny kraj, nie tylko w sensie geograficznym leżący w centrum Europy – jest do tego stopnia spychana na margines. Jednym z celów kampanii społecznościowej Translate Poland zainicjowanej przez Agencję MAart jest walka z tego rodzaju obojętnością na kwestie językowe w przestrzeni publicznej. Na stronie internetowej projektu (http://www.translatepoland.pl) można znaleźć liczne propozycje tłumaczeń nazw potraw. Skorzystanie z tych podpowiedzi z pewnością ułatwiłoby życie cudzoziemcom i pozwoliłoby nam nieco zyskać w ich oczach.