Język

Wielojęzyczność po polsku

Przy okazji trwającego właśnie spisu powszechnego w Polsce rozgorzały dyskusje nad pojęciem tożsamości narodowej. Jednym z zasadniczych czynników decydujących o poczuciu przynależności do jakiejś nacji jest niewątpliwie język, jakim posługuje się dana osoba. Warto więc zastanowić się, jakie możliwości wyboru ma pod tym względem mieszkaniec Polski.

Bez namysłu jesteśmy w stanie wymienić kilka języków czy odmian językowych używanych w obrębie granic naszego kraju. Poza typowymi językami mniejszości narodowych, takimi jak białoruski, czeski czy niemiecki, są to oczywiście język kaszubski, gwara podhalańska i dialekt śląski. Te odmienne określenia – gwara, dialekt i język – zostały tu przytoczone nie bez kozery – tylko kaszubszczyzna bowiem ma w Polsce status odrębnego języka regionalnego, pozostałe zaś są uważane za swego rodzaju odmiany polszczyzny ogólnej.

Jeśli chodzi o dialekt śląski, to jest obecnie przedmiotem sporów – zarówno językoznawcy, jak i zwykli obywatele dyskutują nad jego statusem, przy czym jedni widzą w nim właśnie samodzielny język, a inni – odmianę polszczyzny. Ci pierwsi opracowali nawet projekt ustawy nadającej językowi śląskiemu status języka regionalnego, która jest obecnie oceniana przez sejmową Komisję Mniejszości Narodowych i Etnicznych. Dla wielu Ślązaków dyskusje te mają wymiar nie tylko lingwistyczny, lecz przede wszystkim polityczny, ściśle powiązany z ich pragnieniem wyodrębnienia się jako autonomiczny naród. Za przynależnością „ślunskiej godki” do polszczyzny mogłoby przemawiać to, że charakteryzuje się ona znacznym powinowactwem do polskiego języka ogólnego (zarówno na poziomie leksyki, jak i fonetyki oraz fleksji). Z drugiej strony występują w niej także liczne naleciałości niemieckie, które niekiedy czynią ten język niezrozumiałym dla przeciętnego Polaka. Wyniki spisu powszechnego z 2002 roku pokazują, że językiem śląskim posługuje się w Polsce 65 tysięcy ludzi. Nie jest to może wielka grupa, lecz za to bardzo prężnie działająca i zaangażowana w walkę o zachowanie i promocję swojego języka, czego dowodem może być na przykład istniejąca od marca 2006 roku śląskojęzyczna wersja Wikipedii.

Swoją wersję Wikipedii mają też Kaszubi, a posługiwanie się językiem kaszubskim zadeklarowało w 2002 roku 52 tysiące respondentów. Kaszubski jest bliski standardowemu językowi polskiemu, kształtował się jednak także pod wpływem języka połabskiego, dolnoniemieckiego i staropruskiego, toteż może dla nas zabrzmieć zgoła obco. Status języka regionalnego sprawia, że kaszubski jest nauczany w szkołach, można z niego zdawać maturę, a na Uniwersytecie Gdańskim kształci się nauczycieli tego języka. Jest to także pełnoprawny język urzędowy.

Z kolei gwara podhalańska, choć nieusankcjonowana prawnie, jest chyba najbardziej znaną i lubianą odmianą polszczyzny (co zapewne wiąże się jeszcze z fascynacją, jaka towarzyszyła jej na przełomie XIX i XX wieku). Kto choć raz widział w telewizji górala przepowiadającego pogodę, ten na pierwszy rzut… ucha pozna akcent i zmiany w wymowie spółgłosek charakterystyczne dla tej gwary. Przy okazji zmian w wymowie warto wspomnieć o typowym zjawisku, jakim w gwarze podhalańskiej jest wymawianie głosek „ż”, „sz” i „cz” jako „z”, „s” i „c”. Jest to tak zwane mazurzenie i każdy, kto czasem stara się udawać góralską mowę, powinien pamiętać, że proces ten nie dotyczy głoski „rz”. Kto więc mazurzy na „rz”, ten nie zostanie uznany za prawdziwego górala, za to może raczej zostać posądzony o seplenienie.

Po krótkim omówieniu języków i gwar, o których każdy z nas zapewne choć raz słyszał, warto jeszcze wspomnieć także o języku, o którego istnieniu zapewne niewielu z nas ma pojęcie. Jest to mianowicie język wilamowski („wymysiöeryś”), który wziął swoją nazwę od położonej na północny wschód od Bielsko-Białej miejscowości Wilamowice, w której występuje. Jest to język należący do grupy języków germańskich, którym posługuje się obecnie zaledwie około 70 osób. Jego status jest nieustalony, prawdopodobnie należałoby go uznać za dialekt języka niemieckiego. Skąd pod Bielsko-Białą wziął się taki dialekt? Prawdopodobnie przywieźli go ze sobą osadnicy z Fryzji i Flandrii, który przybyli na te tereny w XIII wieku. Przez kilkaset lat językiem tym posługiwały się kolejne pokolenia przybyszów, którzy, nawiasem mówiąc, uważali się bardziej za Holendrów niż za Niemców. W 1945 roku władze komunistyczne zakazały wilamowiczanom posługiwania się ich językiem i choć kilka lat później zakaz ten został zniesiony, wilamowicki przegrywa nierówną walkę z polszczyzną. Na szczęście podejmuje się działania mające na celu zachowanie tej nietypowej pamiątki po dawnych osadnikach. Po wilamowsku pisze się piosenki, utworzono też stronę internetową w tym języku.

Ten krótki przegląd bardziej i mniej popularnych języków, gwar i dialektów występujących w naszym kraju nie wyczerpuje oczywiście całego ich bogactwa. Pozwala chyba jednak stwierdzić, że Polska jest państwem bardziej wielokulturowym, niżby się nam wydawało.

Kategoria: 

Najtrudniejsze języki świata

Czytelnikom, którzy zapoznali się z zamieszczonym tu niegdyś artykułem Obcy język polski i chcieliby przyjrzeć się kwestii (nie)trudności polszczyzny z nieco rozleglejszej perspektywy, serdecznie polecamy wpis Karola Cyprowskiego w blogu Świat języków obcych dotyczący najtrudniejszych języków świata. Być może nie taka polszczyzna straszna, jak ją malują?

Kategoria: 
Tagi: 

Rada na całe zło?

W zalewie anglicyzmów, niechlujnych i niezrozumiałych wypowiedzi, z którymi można się spotkać w mediach i internecie, oraz błędów językowych popełnianych nawet na najwyższych szczeblach władzy warto sobie przypomnieć, że istnieje w naszym kraju instytucja powołana do ochrony naszego języka i kontrolowania jego stanu – Rada Języka Polskiego. Powstała ona w 1996 roku jako Komitet przy Prezydium PAN, a od maja 2000 roku działa na mocy uchwalonej przez Sejm RP Ustawy o języku polskim z dnia 7 października 1999 roku. Jej zadaniem jest między innymi – jak zapisano w artykule 13 wspomnianej Ustawy o języku polskim – wyrażanie opinii o używaniu języka polskiego w działalności publicznej oraz ustalanie zasad ortografii i interpunkcji języka polskiego.

Rada współpracuje jako organ doradczy z licznymi instytucjami państwowymi – Sejmem i Senatem RP, Najwyższą Izbą Kontroli, Ministerstwem Spraw Wewnętrznych i Administracji, Ministerstwem Edukacji Narodowej i Sportu, Ministerstwem Kultury, Urzędem Ochrony Konkurencji i Konsumenta, Komisją Standaryzacji Nazw Geograficznych poza Granicami RP oraz Centralną Komisją Egzaminacyjną. Co dwa lata Rada przedstawia Sejmowi i Senatowi RP sprawozdania o stanie ochrony języka polskiego, w których ocenia z punktu widzenia dbałości o polszczyznę działalność różnych instytucji oraz mediów, treść aktów prawnych, a nawet teksty zamieszczane na opakowaniach towarów sprzedawanych w polskich sklepach. Ta ostatnia sprawa jest istotna ze względu na to, że zgodnie z Ustawą o języku polskim wszystkie produkty sprzedawane w naszym kraju powinny być opatrzone dokładnym, czytelnym i poprawnym opisem w języku polskim. Czy tak się dzieje? Jak wynika z jednego ze sprawozdań Rady, „Zdarza się rażące naruszanie […] przepisów [ustawy], są też wypadki całkowitego jej przestrzegania. Między tymi skrajnymi możliwościami mieści się wiele rozwiązań pośrednich: najczęściej polegają one na formalnym zadośćuczynieniu przepisom Ustawy, przy niepełnej realizacji tego, o co w niej istotnie chodzi; informacje o towarach podawane w języku polskim są często niepełne, słabo widoczne, a czasem błędnie sformułowane”. Od strony prawnej nad zapewnianiem zgodności z Ustawą o języku polskim czuwa Państwowa Inspekcja Handlowa, która prowadzi kontrole używania języka polskiego w obrocie prawnym, instruuje i ostrzega przedsiębiorców, a w przypadku długotrwałego naruszania ustawy – kieruje sprawę do kolegiów do spraw wykroczeń, które wymierzają kary lub nakazują wycofanie towarów niespełniających wymogów ustawy. Sama Rada Języka Polskiego nie ma możliwości wydawania nakazów ani nakładania kar, ponieważ jej działalność sprowadza się do opiniowaniai formułowania zaleceń.

W tym miejscu należy wspomnieć o dość niepokojącym zjawisku, które można zaobserwować w związku z działalnością Rady. Ponieważ nie dysponuje ona formalnymi środkami nacisku, nierzadko jej działania i zalecenia nie są dostrzegane, a czasem nawet bywają zwyczajnie ignorowane. Tak stało się w 2001 roku, kiedy to Rada rozesłała do polskich ministerstw krótką ankietę związaną z przestrzeganiem przez nie Ustawy o języku polskim. Co dziwne, na ankietę odpowiedziały tylko cztery z piętnastu ministerstw – organów odpowiedzialnych przecież zgodnie ze wspomnianą ustawą za ochronę języka polskiego! Nie lepiej było w tym roku, kiedy Rada zajęła się badaniem języka używanego w biznesie. Na jej prośbę o udostępnienie próbek tekstów tworzonych przez różne przedsiębiorstwa (takich jak uchwały zarządu, korespondencja wewnętrzna, oferty handlowe) odpowiedziała zaledwie jedna firma z pięciuset. Wniosek płynący z tego rodzaju postępowania jest mało optymistyczny i być może warto by się zastanowić, czy nie dałoby się stworzyć prawa nieco bardziej rygorystycznie piętnującego kaleczenie języka. Strach jednak pomyśleć, kogo najpierw wypadałoby poddać karze…

Na pocieszenie można powiedzieć, że są jednak firmy i instytucje liczące się z opiniami Rady, co przejawia się w zadawanych jej licznych pytaniach dotyczących na przykład poprawności nowo tworzonych nazw firmowych czy haseł reklamowych (wszystkie odpowiedzi Rada publikuje na swojej stronie internetowej). Jako ciekawostkę warto też przytoczyć informację, że Rada wyraża także opinie na temat nietypowych imion, które rodzice chcieliby nadać swoim nowo narodzonym potomkom. Na jej stronie internetowej znajdziemy więc wyjaśnienia, dlaczego lepiej nie nadawać dziecku imienia Wilk, Opieniek czy Boston

Kategoria: 
Tagi: 

Zawód kobiety

Od dłuższego czasu, nie tylko ze względu na działalność feministek, dostrzega się pewien istotny problem, z którym zmagają się użytkownicy języka polskiego – brak żeńskich form nazw zawodów. Rzeczywistość wokół nas się zmienia i kobiety coraz częściej zajmują stanowiska dotychczas zarezerwowane tylko dla mężczyzn, co stwarza konieczność znalezienia słów, którymi można by je określić. O ile bowiem nie mamy kłopotu z od dawna zadomowioną w polszczyźnie lekarką, nauczycielką czy sekretarką, o tyle gdy trzeba jakoś określić kobietę strażaka, prezydenta czy chirurga, zaczyna się nam plątać język. Jakich form użyć? Strażaczka, prezydentka czy chirurgini (bo chyba nie chirurżka?…) brzmią co najmniej dziwnie…

To „dziwne brzmienie” wynika przede wszystkim z tego, że słowa te są nadal dość rzadko (jeśli w ogóle) używane, więc Polacy nie zdążyli się jeszcze z nimi oswoić, „osłuchać”. Im częściej jednak używa się jakiegoś nowego słowa, tym większe szanse na jego zaadaptowanie się w polszczyźnie na stałe. Najlepszym przykładem jest tu posłanka – słowo, które do niedawna nie istniało (a przy tym zostało utworzone w nietypowy sposób), ale upowszechniło się ze względu na duże zapotrzebowanie na określenie kobiety parlamentarzystki, a także dzięki niemałemu wkładowi mediów. Niewykluczone więc, że niebawem bez obiekcji zaczniemy używać także pozostałych żeńskich form nazw zawodów i stanowisk.

Wydaje się, że właśnie na to liczą feministki, które od dłuższego czasu konsekwentnie propagują takie nazwy. To przede wszystkim one stosują w swoich wypowiedziach określenia takie jak ministra, psycholożka, prezeska, a nawet naukowczyni. Słowa te mają jednak tylu przeciwników, ilu zwolenników. Jedni uważają je za potrzebne i „poprawne politycznie”, inni piętnują je jako sztuczne, źle brzmiące, a nawet deprecjonujące. Ten ostatni argument bierze się z tego, że słowa typu dyrektorka, doktorka i profesorka (a więc utworzone przez dodanie końcówki -ka do formy męskiej) rzeczywiście są nacechowane nieco lekceważąco i żadna pani dyrektor, doktor czy profesor raczej tak o sobie nie powie. Do problemu dziwnego, bo nietypowego brzmienia tego rodzaju określeń dochodzi więc problem mniejszego prestiżu, który one za sobą niosą. W ocenie większości użytkowników języka formy typu pani prezes czy pani sekretarz towarzystwa naukowego są o wiele bardziej nobilitujące. Warto nadmienić, że w przypadku tego ostatniego określenia mamy co prawda słowo sekretarka, ale stosuje się je jedynie w odniesieniu do funkcji mniej prestiżowej.

Jak więc radzić sobie z oporem materii językowej? Można starać się ominąć problem, używając konstrukcji omownych (a więc niestety długich i niewygodnych) w rodzaju kobieta strażak czy profesor, który jest kobietą. Można iść za głosem feministek i uparcie, nie bacząc na nacechowanie, trzymać się propagowanych przez nie wyrazów z nadzieją, że kiedyś przestaną one budzić kontrowersje. I można też… organizować plebiscyty. Ten ostatni sposób wybrali przedstawiciele Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego z Poznania, którzy zaprosili mieszkańców miasta do wspólnego wymyślenia słowa, którym można by określić kobietę kierowcę. Zwycięzcą, a raczej zwyciężczynią konkursu została kierowczyni. Pozostaje tylko czekać, aż ten na razie dość podejrzanie brzmiący wyraz przyjmie się wśród użytkowników języka…

Nie ulega wątpliwości, że zapotrzebowanie na określenia nazw stanowisk i zawodów kobiet istnieje i zwiększa się w miarę jak panie podbijają kolejne obszary dotychczas męskiej działalności. Można oczekiwać, że za kilka, kilkanaście lat problem sam się rozwiąże i pojawią się słowa powszechnie używane i niebudzące wątpliwości. Na razie jednak tkwimy na etapie przejściowym. Język żywo reaguje na zmiany rzeczywistości pozajęzykowej, jednak zmienia się powoli.

Więcej informacji:
http://www.wiadomosci24.pl/artykul/przyszla_strazaczka_do_doktorki_feminizacja_jezyka_po_polsku_16803.html
http://www.polityka.pl/spoleczenstwo/artykuly/299523,1,feminizm-w-jezyku-polskim.read

Kategoria: 
Tagi: 

Jak się dogadać na współczesnej wieży Babel?

„Padamy ofiarą szkolnego podejścia do nauki języka obcego, które obsesyjnie koncentruje się na naszych błędach. Dlatego zamiast się cieszyć, że umiemy się dogadać, myślimy o tym, jak kulawo nam to idzie. I wciąż zaczynamy naukę od początku. Zwykle szybko rezygnujemy i nigdy nie wychodzimy poza podstawy. A nowoczesne podejście do nauki języków głosi: ucz się tylko tyle, ile ci potrzeba. Nie musisz być dwujęzyczny – lepsza jest różnojęzyczność”, twierdzi metodyk języka angielskiego doktor Grzegorz Śpiewak w wywiadzie z Olgą Woźniak, opublikowanym na stronach tygodnika „Przekrój”. Zachęcamy do lektury całości rozmowy i – być może – zmiany podejścia do nauki języków.

Kategoria: 

Swoje ganicie, cudzego nie znacie

Jak się okazuje, karkołomne tłumaczenia tytułów filmów nie są wyłącznie polską domeną. Poniżej przedstawiamy wybrane przykłady wpadek zagranicznych dystrybutorów – oryginalny tytuł filmu oraz dosłowne anglojęzyczne tłumaczenie tytułu, pod jakim wyświetlano go w niektórych krajach.

Army of Darkness – Captain Supermarket (Japonia)
Dodgeball – Full of the Nuts (Niemcy)
Knocked Up – Slightly Pregnant (Peru)
Annie Hall – The Urban Neurotic (Niemcy)
Thelma & Louise – An Unexpected End (Meksyk)
Die Hard With a Vengeance – Die Hard: Mega Hard (Dania)
Eternal Sunshine of the Spotless Mind – If You Leave Me, I Delete You (Włochy)
The Naked Gun – The Gun Died Laughing (Izrael)
Boogie Nights – His Great Device Makes Him Famous (Chiny)
Lost in Translation – Meetings and Failures in Meetings (Portugalia)
Grease – Vaseline (Argentyna)

Kategoria: 
Tagi: 

Mizeria w menu

Próbując wczuć się w rolę cudzoziemca spragnionego specjałów polskiej kuchni, z łatwością wyciągniemy wniosek, że jedną z pierwszych rzeczy, na które zwróci on uwagę po wejściu do baru czy restauracji, jest niewątpliwie menu – istotne nawet bardziej niż wystrój, przyjemna atmosfera i kompetentna obsługa. Wydawałoby się zatem, że karty dań i ich poprawne tłumaczenie na języki obce powinny być przedmiotem największej troski właścicieli restauracji, okazuje się jednak, że w Polsce ich stan pozostawia wiele do życzenia. Pomijamy sytuacje, w których menu po prostu nie jest tłumaczone na inne języki. Kto wie, czy nie gorzej jest, jeśli tłumaczenia istnieją, ale są niepoprawne, co nie tylko wprowadza w błąd zagranicznych gości, lecz także źle świadczy o stosunku restauratorów do klienta. Jak bowiem dowodzi przeprowadzony przez nas rekonesans, wizyta w restauracji może być dla cudzoziemca co najmniej zabawnym, jeśli nie przerażającym doświadczeniem. Dlaczego? Przyjrzyjmy się, jakich doznań kulinarnych może się spodziewać niemówiący po polsku klient naszych restauracji.

Tłumaczenia kart dań na język angielski – na tym bowiem języku się skupimy – są pełne niewłaściwych sformułowań i literówek, co można by litościwie przemilczeć, gdyby nie prowadziło to w niektórych przypadkach do bardzo poważnych zakłóceń komunikacji. Czasami błędy są na tyle znaczne, że cudzoziemcy mogą powziąć zupełnie niewłaściwe mniemanie o tym, co może się znaleźć na ich talerzu. Przykłady można mnożyć. Tak oto w popularnej warszawskiej pizzerii nieopodal Nowego Światu wśród deserów znalazła się… mysz cytrynowa z bitą śmietaną (lemon mouse with whipped cream), a do sałatek dodaje się słodki róg (sweet horn, zapewne pomylony z kukurydzą – sweet corn). Te niewątpliwie wyszukane specjały można popić iskrzącą wodą ze straganu (stall and sparking water). W bardziej prestiżowych restauracjach jest niewiele lepiej. We flagowej restauracji znanej restauratorki udzielającej się na co dzień w mediach cudzoziemiec może na przykład posmakować aktualnej czarnej galaretki (black current jelly) – być może ta niezwykła nazwa pozwoli mu przynajmniej mieć nadzieję, że deser będzie świeży… Jeśli zaś sama galaretka okaże się daniem zbyt skromnym, by zaspokoić głód, zawsze można zmienić lokal i w chińskiej restauracji na placu Teatralnym poddać się prawdziwemu kulinarnemu eksperymentowi – spróbować pluszowej kaczki z imbirem i warzywami (teddy duck with ginger and vegetables). W kolejnym lokalu pretendującym do miana ekskluzywnego, restauracji mieszczącej się w samym sercu Starówki, w angielskiej karcie dań znajdziemy stary polski zaledwie bulion (old polish [sic!] barely broth), intrygujące połączenie trzewi wołowych z ciasteczkami (beef entrails with cakes), a także dziwaczne kombinacje wielojęzyczne, jak rind-pork loin with green pfeffer sauce czy chop de Volaille mit Nüssen.

Korzystając z pięknej letniej aury, wielu przybyszów z zagranicy zawita z pewnością do naszych znanych miejscowości wypoczynkowych. Zmartwi ich więc zapewne wiadomość, że fatalne tłumaczenia kart dań nie są bynajmniej domeną wyłącznie restauracji zlokalizowanych w stolicy. Gdyby więc jakiś turysta podczas wakacyjnych wojaży trafił do pewnej popularnej sopockiej restauracji, zyska nieocenioną możliwość oderwania się od niewymagających lektur plażowych i zmierzenia się z prawdziwą intelektualną łamigłówką w postaci tajemniczych nazw potraw takich jak penne z szynką i „kulinem” (penne with ham with kulin creme souce) czy ryba podawana z „risotto alliaceous” (served from rissotto alliaceous in sauce from green pepper). Nazwa tego ostatniego dania niewątpliwie brzmi bardziej wyszukanie niż zwyczajne „risotto czosnkowe” (garlic risotto), kto wie zatem, czy tego rodzaju zabieg językowy nie był przemyślanym chwytem marketingowym. Na drugim końcu Polski wielbiciele gór też znajdą coś dla siebie – w zakopiańskiej restauracji tradycyjnej mogą pokusić się o pieczone jabłka z przemoczonymi śliwkami (baked apples with soaked plums)…

To tylko kilka przykładów niepoprawności i niechlujstwa angielskich wersji menu. Jeśli dodać do tego literówki, od których roją się anglojęzyczne karty dań (by wymienić tylko kilka: cocumber, mushroms, yogurt, garlik, carp soute, spring water-bassed soup, one chuge cutlet…), oraz wielką niespójność tłumaczeń (w naszych poszukiwaniach natrafiliśmy na przykład na kilka odpowiedników nazwy „pierogi” – m.in. dumplings, pieroshki, piroshki, pierogis, pierogies), wyłania się z tego dość ponury obraz polskiej gastronomii. Ostrzegamy zatem: wybranie się z zagranicznymi przyjaciółmi do polskiej restauracji może być ryzykowne i wymaga anielskiej cierpliwości, niezbędnej do wyjaśnienia cudzoziemcom, co tak naprawdę autorzy menu mieli na myśli. Zadziwiająca jest przy tym obojętność, z jaką właściciele restauracji podchodzą do czegoś, co przecież stanowi wizytówkę ich firmy. W jednej z toruńskich kawiarni na przykład przez kilka lat można było natrafić na karty dań poprawione długopisem przez gościa, który nie mógł zapewne znieść kaleczenia angielszczyzny. Dopiero w tym roku podjęto nareszcie trud wydrukowania ich na nowo, tym razem bez kompromitujących błędów.

Zadziwiające jest to, że kwestia mająca tak wielki wpływ na wizerunek Polski – którą chcielibyśmy przecież postrzegać jako nowoczesny kraj, nie tylko w sensie geograficznym leżący w centrum Europy – jest do tego stopnia spychana na margines. Jednym z celów kampanii społecznościowej Translate Poland zainicjowanej przez Agencję MAart jest walka z tego rodzaju obojętnością na kwestie językowe w przestrzeni publicznej. Na stronie internetowej projektu (http://www.translatepoland.pl) można znaleźć liczne propozycje tłumaczeń nazw potraw. Skorzystanie z tych podpowiedzi z pewnością ułatwiłoby życie cudzoziemcom i pozwoliłoby nam nieco zyskać w ich oczach.

Kategoria: 
Tagi: 

Wielojęzyczność w pytaniach i odpowiedziach

Zachęcamy do zmierzenia się z quizem dotyczącym języków europejskich zamieszczonym na stronie internetowej Komisji Europejskiej pod adresem http://ec.europa.eu/education/languages/quiz/quiz3964_pl.htm. Quiz składa się z kilkudziesięciu pytań. Jego wyniki można poznawać na bieżąco, a dociekliwi ucieszą się zapewne z wyczerpujących komentarzy, którymi opatrzona jest każda odpowiedź.

Każdego dnia na stronie pojawia się nowe pytanie, warto więc zaglądać na nią regularnie.

Powodzenia!

Kategoria: 

(Nie tylko) językowy savoir-vivre

Wszyscy znamy sprawę jednej z sieci księgarń, której pracownikom polecono zwracać się do klientów płacących kartą po imieniu. Takie postępowanie miało, w rozumieniu specjalistów od public relations, ocieplić kontakty obsługi z kupującymi i służyć budowaniu przyjaznej atmosfery. Jak jednak można wywnioskować z medialnych komentarzy, ta strategia skracania dystansu odniosła skutek odwrotny do zamierzonego. Większość klientów czuła się jeśli nie oburzona, to przynajmniej zdezorientowana takim spoufalaniem się sprzedawców, w związku z czym właściciele sieci wycofali się z pomysłu, uzasadniając to tym, że „potrzeba trochę więcej czasu, aby nasz krąg kulturowy przekonał się do takiej formy komunikacji”.

Jak można z tego wywnioskować, jedną z podstawowych zasad „naszego kręgu kulturowego” jest szacunek dla cudzego imienia (i, jak się dalej przekonamy, także nazwiska). Choć za pośrednictwem telewizji i Internetu przenikają do nas zagraniczne – głównie amerykańskie – wzorce, upłynie jeszcze dużo wody w Wiśle, zanim wszyscy Polacy zaczną się do siebie zwracać po imieniu. Wszelkie próby skracania dystansu polegające na zwracaniu się do rozmówcy per panie Janku, pani Agato (powszechne zwłaszcza wśród pracowników banków i specjalistów obsługi klienta czy zarządzania zasobami ludzkimi) są niezgodne z polskim obyczajem i choć wśród młodszych osób nie budzą większego sprzeciwu, dla starszych bywają rażące. Nie chodzi tu oczywiście o sytuacje prywatne, gdy po imieniu mówi nam ktoś bliski, lecz o takie, gdy robi tak ktoś zupełnie nam obcy albo ledwo znany; jest to tym bardziej nie na miejscu, jeśli postępuje tak osoba młodsza w stosunku do starszej.

Podobnie jest z nazwiskiem, którego również nie powinno się używać bezpośrednio w odniesieniu do rozmówcy. Niewłaściwe jest także zaczynanie oficjalnych listów (czy to tradycyjnych, czy elektronicznych) słowami Szanowny Panie Kowalski, czyli zwrotem grzecznościowym połączonym z nazwiskiem. Zgodnie z polską etykietą w nagłówku powinien wystąpić wyłącznie zwrot grzecznościowy, ewentualnie z tytułem zawodowym lub naukowym (na przykład Szanowny Panie Profesorze), ale bez nazwiska. Częste ostatnio stosowanie w tym kontekście nazwiska (czasem także imienia lub imienia i nazwiska) wynika zapewne z kopiowania angielskiego sposobu zwracania się do adresata.

Powielanie zagranicznych zwrotów grzecznościowych nie musi jednak być aż tak niestosowne jak w przykładach podanych powyżej. Powszechne od niedawna wyrażenie Miłego dnia!, ukute na wzór angielskiego Have a nice day i słyszane najczęściej z ust sprzedawców lub pracowników infolinii, wydaje się dość sympatycznym sposobem pożegnania z klientem. Na pewno także w odpowiedzi na pytanie Co słychać? przyjemniej usłyszeć podszyte amerykańskim optymizmem Świetnie! niż tradycyjne polskie Jako tako czy Stara bieda.

Skłonność do narzekania wydaje się skądinąd jedną z polskich cech narodowych, co szczególnie rzuca się w oczy cudzoziemcom przybywającym z wizytą do naszego kraju. Jednym z tematów, który Polacy najchętniej podejmują w rozmowie z nowo poznanymi osobami – na przykład w kolejce u lekarza czy w taksówce – jest bowiem wspólne narzekanie – na zdrowie, pogodę, władze, zarobki… Nie najlepiej znoszą to przedstawiciele innych kultur, zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, gdzie ceni się postawę typu „keep smiling”.

Niekiedy obcokrajowcy przebywający w Polsce dziwią się także, że Polacy tak często przepraszają. Przepraszam, która godzina?, Przepraszam, czy mogę prosić o ogień?, Przepraszam, upuściła pani chusteczkę – można by pomyśleć, że faktycznie często czujemy się winni bez powodu. Taki sposób zwracania się do innych to jednak właśnie przejaw polskiej grzeczności. Nie ma w tym nic dziwnego, skoro od dziecka jesteśmy uczeni „magicznych słówek” – proszę, dziękuję, przepraszam – które tworzą swego rodzaju złotą trójkę naszej etykiety językowej.

Do wyróżników polskiej grzeczności należy także gościnność. Przejawia się ona też w języku – na przykład w zachętach do jedzenia i picia, które gospodarze kierują do gości podczas wydawanego przez siebie przyjęcia (Może jeszcze ciasta?, Ze mną się nie napijesz?!). Kiedy Polak zostaje zaproszony na kolację do zagranicznych przyjaciół, podświadomie spodziewa się podobnego traktowania i dziwi się (a może nawet czuje się dotknięty), jeśli to nie nastąpi. Z drugiej strony Anglik, Holender czy Francuz może uznać przejawy gościnności polskich gospodarzy za nazbyt natarczywe i naruszające jego autonomię.

Jak wynika z powyższych przykładów, zasady grzecznościowe nie są uniwersalne. To, co w jednych krajach uchodzi, w innych budzi zdziwienie lub bywa wręcz nie do przyjęcia. Ta pozornie oczywista prawda bywa niedoceniana. Tymczasem warto o niej pamiętać zarówno w kontaktach z przedstawicielami własnego narodu – i na przykład nie powielać wzorców obcych naszej etykiecie – jak i innych nacji – co może się wyrażać unikaniem zachowań, które u nas są naturalne, ale w kontaktach z cudzoziemcami mogą zostać źle odebrane.

Więcej informacji: Małgorzata Marcjanik, Grzeczność w komunikacji językowej, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2007, s. 22–34.

Kategoria: 

Strony