Język

Sushi u shoguna na górze Fuji, czyli parę słów o wymowie japońskich wyrazów

Choć nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę, japoński system fonetyczny jest bardzo zbliżony do tego, którym posługują się użytkownicy języka polskiego.

Większość samogłosek i spółgłosek wymawia się tak samo jak w naszym języku ojczystym lub bardzo podobnie. Co ciekawe, dotyczy to również spółgłosek szczelinowych i zwartoszczelinowych (konkretnie ć, ś i ). Prawidłowa wymowa słów takich jak „sushi”, „ninja”, „shogun” czyFuji” nie powinna zatem zawierać polskich głosek cz, sz, czy . Oznacza to tyle, że zamiast suszi powinniśmy mówić susi, zamiast nindżanindzia, zamiast Fukuszima Fukusima i tak dalej.

Upowszechniona w Polsce wymowa tego rodzaju wyrazów przez cz, sz i jest rezultatem przyjęcia w naszym kraju międzynarodowej transkrypcji dźwięków japońskich (tzw. „transkrypcja Hepburna”) opartej na angielskim systemie fonetycznym i angielskiej pisowni. Zgodnie z jej zasadami japońskie ś zapisuje się jako „sh”, ć – jako „ch”, a – jako „j” (wymawiane podobnie do polskich głosek sz, cz ), w języku angielskim nie ma bowiem bliższych odpowiedników tych dźwięków. Nie jest więc niczym dziwnym, że zaznajomiony choć w niewielkim stopniu z angielskim użytkownik języka polskiego, widząc wyraz taki jak „shogun”, dochodzi do logicznego wniosku, że powinien mówić szogun, a nie siogun. Mimo to jednak, choć dawniej nikomu poza japonistami nie przyszło nawet do głowy, żeby wspomniane głoski w japonizmach wymawiać jako ć, ś i , ostatnio coraz częściej słyszy się w Polsce taki sposób artykulacji.

Po co nam komunikacja techniczna

Kiedy czytamy instrukcję obsługi nowo zakupionego telefonu czy opiekacza – o ile w ogóle trudzimy się czytaniem instrukcji… – rzadko kiedy zastanawiamy się, kto i w jaki sposób ją napisał. Jeśli instrukcja jest napisana źle, zapewne to zauważymy, ale jeśli nie ma w niej rażących błędów, nie poświęcimy jej raczej zbyt wiele uwagi. Jak się jednak okazuje, tworzenie dokumentacji dotyczącej urządzeń (nie tylko) codziennego użytku jest zajęciem skomplikowanym i pracochłonnym oraz stanowi bardzo ważny etap opracowywania produktu i przygotowywania go do sprzedaży.

Anglosasi nazywają tę dziedzinę technical communication. Na Zachodzie istnieje wiele uczelni – przede wszystkim o profilu technicznym – na których można studiować tę gałąź wiedzy. Działają też liczne stowarzyszenia zrzeszające firmy i osoby zajmujące się tworzeniem dokumentacji technicznej, takie jak amerykańskie Society of Technical Communication czy niemiecki tekom. W Polsce jednak dziedzina ta jest jeszcze mało znana – do tego stopnia, że wciąż mamy trudności z ustaleniem stosownego dla niej nazewnictwa. Przeciętny Polak zapytany o to, z czym kojarzy mu się hasło „komunikacja techniczna”, będzie miał raczej kłopot z udzieleniem poprawnej odpowiedzi. Jeszcze trudniej jest w przypadku nazwy zawodu osoby zajmującej się tworzeniem dokumentacji technicznej – kalkowany z niemieckiego „komunikator techniczny” nie wchodzi raczej w grę, a z kolei „redaktor techniczny” w tradycji wydawniczej oznaczał osobę zajmującą się produkcją i składem publikacji. Być może ta luka w nazewnictwie wynika z wciąż odtwórczego charakteru polskiego przemysłu, który sprawia, że częściej tłumaczy się u nas istniejącą dokumentację obcojęzyczną niż tworzy własną. Można jednak mieć nadzieję, że na jej zapełnienie nie będzie trzeba już długo czekać.

Jaki jest cel komunikacji technicznej? Najprościej rzecz ujmując, chodzi o takie przekazanie użytkownikowi wiedzy na temat urządzenia czy aplikacji, aby mógł on korzystać z nich bezpiecznie, skutecznie i świadomie. Wbrew pozorom nie jest to takie proste zadanie, ponieważ wymaga ono nie tylko zaawansowanych kompetencji językowych, lecz także doskonałej znajomości danej dziedziny i – co bardzo istotne – wiedzy na temat tego, kto będzie odbiorcą danego dokumentu. Co oczywiste, inaczej należy pisać dla pracownika serwisu zajmującego się konserwacją i naprawą ekspresów do kawy, a inaczej dla przeciętnego Kowalskiego, który chciałby przyrządzić dla siebie jak najsmaczniejsze espresso i jak najmniej się przy tym nagłówkować. Uwzględnianie na każdym etapie odbiorcy docelowego to drugie przykazanie w dekalogu autora dokumentacji.

Jakie jest pierwsze przykazanie? Przede wszystkim dbać o bezpieczeństwo. To dlatego na początku niemal każdej instrukcji znajdziemy co najmniej kilka różnego rodzaju ostrzeżeń. Ich zamieszczanie wynika między innymi z przepisów unijnej dyrektywy maszynowej oraz różnorodnych norm branżowych, z których najistotniejsza jest norma ISO 82079 dotycząca opracowywania dokumentacji technicznej. Co oczywiste, nadrzędną zasadą jest takie konstruowanie urządzeń, by nie stanowiły one zagrożenia dla użytkowników. Tam jednak, gdzie nie da się go całkowicie wyeliminować, nieodzowna jest dokumentacja zawierająca stosowne ostrzeżenia i opis sposobów uniknięcia niebezpieczeństwa. Jak widać, na autorach dokumentacji spoczywa nie lada odpowiedzialność. Ewentualne szkody powstałe w wyniku użytkowania niewłaściwie opisanego urządzenia mogą się bowiem wiązać ze znacznymi stratami finansowymi dla producenta, a nawet z odpowiedzialnością karną.

Co wspólnego ma komunikacja techniczna z tłumaczeniami? Najbardziej oczywistym powiązaniem jest niewątpliwie to, że w przypadku dystrybucji urządzenia na rynki zagraniczne jego dokumentację należy przetłumaczyć na języki lokalne. Warto jednak zwrócić uwagę na jeszcze inne kwestie: zarządzanie treścią, które wielu aspektach przypomina zarządzanie tłumaczeniami, a także dbałość o spójną i przejrzystą terminologię, która przekłada się na jakość zarówno dokumentów w języku oryginalnym, jak i ich tłumaczeń.

Kategoria: 

Dwie słowie o liczbie podwójnej

Wydaje nam się najzupełniej naturalne, że w języku polskim występują dwie liczby: pojedyncza i mnoga. Jednak jeszcze w XVI wieku w polszczyźnie istniały trzy liczby – oprócz pojedynczej i mnogiej mieliśmy także liczbę podwójną, używaną (jak sama nazwa wskazuje) w odniesieniu do zjawisk występujących w parach. Pamiątką po liczbie podwójnej są na przykład przysłowia, takie jak Mądrej głowie dość dwie słowie. Zawarte w nim sformułowanie dwie słowie – tak odmienne od współczesnego dwa słowa – to właśnie pozostałość po dawnej odmianie rzeczownika słowo.

Aby dowiedzieć się więcej o liczbie podwójnej i jej pozostałościach w polszczyźnie, warto posłuchać audycji językowej dostępnej na stronach Programu Trzeciego Polskiego Radia.

Kategoria: 
Tagi: 

Szlachectwo zobowiązuje

Galicyzmy są to, najprościej rzecz ujmując, wyrazy zapożyczone z języka francuskiego, którymi inkrustowany (fr. incruster – „ozdabiać poprzez osadzanie elementów dekoracyjnych w zdobionej powierzchni”) jest nasz niekiedy obcy język polski. Galicyzmy tłumnie zagościły w naszym języku w XVIII w., kiedy to na dworach panowała moda na wszystko, co miało związek z Francją – ubiory, kosmetyki, książki, kuchnię i – rzecz jasna – język. Wówczas to człowiekowi dobrze wykształconemu nie wypadało nie znać języka Moliera. Do bon tonu (fr. bon ton – „dobry ton”) należały konwersacje prowadzone w tym właśnie języku.

W dzisiejszych czasach większość rodowitych użytkowników języka polskiego żyje w błogiej nieświadomości istnienia tych zapożyczeń, mimo to niekiedy żonglując (fr. jongler – „podrzucać i chwytać na przemian”) nimi nader sprawnie. Wspomniana nieświadomość nie dotyczy rzecz jasna oczywistych zapożyczeń będących kalkami frazeologicznymi i semantycznymi, które najłatwiej rozpoznać po francuskiej wymowie i ortografii, np. vis-à-vis („naprzeciwko”), déjà vu (dosł. „już widziane”), rendez-vous („spotkanie”), faux pas (dosł. „fałszywy krok”), à propos („w odniesieniu do”), atelier („warsztat”), savoir vivre (dosł. „umieć żyć”) czy va banque (dosł. „banko w kartach”).

Nieświadomość ta dotyczy rzeczowników opisujących znane wszystkim przedmioty codziennego użytku, których obcego źródłosłowu można by nawet nie podejrzewać, poczynając od tkanin i części garderoby (fr. garde-robe), takich jak np. krawat (fr. cravate), kostium (fr. costume), żorżeta (fr. georgette), biżuteria (fr. bijouterie) czy perfumy (fr. parfum); przez gastronomię, np. majonez (mayonnaise), bulion (fr. bouillon), szarlotka (fr. charlotte), konfitura (fr. confiture) czy korniszon (fr. cornichon); aż po elementy architektoniczne czy wystrój wnętrz, np. balkon (fr. balcon), loża (fr. loge), parkiet (fr. parquet), suterena (fr. sous-terrain), szalet (fr. chalet), fotel (fr. fauteuil), komoda (fr. commode), szezlong (fr. chaise longue, dosł. „długie krzesło”), wersalka (od nazwy pałacu wersalskiego), lustro (fr. lustre), witraż (fr. vitrage) czy żyrandol (fr. girandole).

Tak więc niekoniecznie po to tylko, aby brylować (fr. briller) na salonach (fr. salon) kwiecistej polszczyzny, warto stoczyć batalię (fr. bataille) z nieświadomością francuskiego pochodzenia wielu polskich wyrazów – wiedza o tym mariażu (fr. mariage) języka polskiego z językiem francuskim może bowiem prowadzić tylko do wzrostu świadomości kulturowej. Ostatecznie noblesse oblige.

Mai Kubiak-Ho-Chi

Kategoria: 

Po polsku przez nos

Samogłoski nosowe, takie jak ą czy ę, powstają, gdy powietrze wydobywające się z naszych płuc podczas mówienia jest wydmuchiwane nie tylko przez usta, lecz również przez nos. O tym, że powietrze faktycznie pokonuje taką drogę, najłatwiej się przekonać, kiedy mamy katar – wówczas z trudem wymawiamy słowa takie jak mąż czy węże.

Gdybyśmy zapytali przeciętnego Kowalskiego, jaki język wydaje mu się najbardziej nosowy, usłyszelibyśmy zapewne, że francuski. Mało kto zdaje sobie jednak sprawę, że polszczyzna wcale nie jest pod tym względem uboższa. Jak się bowiem okazuje, wśród polskich nosówek można wymienić nie tylko powszechnie znane ą i ę (ta pierwsza głoska – wbrew zapisowi – jest nosowym odpowiednikiem głoski o, nie zaś a), lecz także nosowe a, i, y oraz u. Kto nie wierzy, niech wymówi na głos słowa tramwaj, dżinsy, szynszyla, kunszt. Byle nie *wyłanczać, bo w takiego słowa oczywiście w naszym języku nie ma…

Kategoria: 
Tagi: 

Warszawa wielojęzyczna

Żoliborz, Wilanów, Belweder – już chyba dla mało kogo te nazwy brzmią obco. Przyzwyczailiśmy się do nich, a tymczasem za ich brzmieniem kryje się obce pochodzenie i nie są to bynajmniej jedyne spolszczone nazwy w Warszawie.

Wydaje się, że najwięcej takich nazw zawdzięczamy Sobieskim: królowi Janowi III i jego żonie Marysieńce. To dla niej na wzgórzu, gdzie dziś stoi kościół w pobliżu stacji metra Marymont, wybudowano pałacyk, od którego pochodzi nazwa stacji – franc. Marie Mont, czyli „Góra Marii”. Za nazwą, innej wówczas podmiejskiej rezydencji króla Sobieskiego kryje się natomiast nic innego jak spolszczenie łacińskiej nazwy Villa Nova, którą nowy właściciel nadał ówczesnemu Milanowowi.

Z królową Marysieńką wiąże się jeszcze inne miejsce, nieistniejący Marywil (franc. Marie Ville – „Miasto Marii”). Była to galeria handlowa z częścią mieszkalną, powstała z inicjatywy królowej w celu podźwignięcia handlu po wojnach w XVII w. Znajdowała się w rejonie dzisiejszego placu Teatralnego, więc mimo oczywistych skojarzeń oprócz wspólnego handlowego przeznaczenia niewiele miała wspólnego z halami na Białołęce.

Wyrażenie tej samej treści w innym języku dało Warszawie Mariensztat (Marienstadt). „Niemieckie” miasto Marii to jedna z wielu warszawskich jurydyk, należąca do Eustachego i – jakżeby inaczej – Marii Potockich.

Źródło w zamiłowaniu przodków do języków obcych ma także nazwa Żoliborz. Francuski Jolie Bord – „piękny brzeg” – to pozostałość po ogrodach letniej siedziby prowadzonego przez pijarów Collegium Nobilium, która mieściła się w obrębie Cytadeli. Niejako z rozpędu francuski źródłosłów próbowano przypisać także do Mokotowa, wyprowadzając jego nazwę od frazy mon coteau – „moje wzgórze”. Propagatorką takiego pochodzenia była księżna Izabela z Czartoryskich Lubomirska, która być może dla żartu wymyśliła francuską nazwę, podobną fonetycznie do starszej polskiej, czyli Mokotowa, pochodzącej prawdopodobnie od imienia pruskiego właściciela wsi, Mokota.

Oprócz Francuzów i Niemców w tworzeniu warszawskich nazw mieli swój udział także Włosi, Anglicy i Szkoci. Znajdując się w miejscu obecnego Belwederu, królowa Bona miała zachwycać się widokami, a włoskie belle vedere można przełożyć właśnie jako „piękny widok”. Inny Włoch, nadworny architekt Jana III Sobieskiego, Józef Szymon Bellotti, otrzymał od króla ziemię pod Warszawą, na której wybudował pałacyk i nazwał go Murano, na pamiątkę miejsca, z którego pochodził. Pałacyk znajdował się nigdzie indziej jak w rejonie dzisiejszego Muranowa.

Szkotom, a konkretniej jednemu szkockiemu generałowi Wilhelmowi Mierowi, zawdzięczamy dzisiejszy Mirów, a wraz z nim nazwy tamtejszych hal i placu. Mier jako dowódca pułku stacjonował w koszarach, których pozostałości widzimy naprzeciwko Hal Mirowskich.

Na sam koniec ulica Foksal znajdująca się nieopodal siedziby Agencji MAart.W XVIII w. teren ten zajmował pałac z ogrodem, w którym za czasów naszego ostatniego króla urządzono miejsce rozrywki dla zamożnych mieszkańców Warszawy; nadano mu angielską nazwę Vauxhall, odwołującą się do istniejącego ogrodu w Londynie.

I kto by pomyślał, że Warszawę i języki obce tak wiele łączy?

Kategoria: 

O nieodzowności remamentu ;)

Znacie ten dowcip?

– Hej! Fama głosi, że używasz słów, których nie rozumiesz.
– To powiedz tej famie, że jest głupia, i vice versa!

Brzmi znajomo? Nie? A jednak bardzo wiele osób posługuje się słowami, których w ogóle nie rozumie, a co gorsza robi to bez mrugnięcia okiem, bez najmniejszego zastanowienia, i nawet nie czuje potrzeby sprawdzania znaczenia tych słów w słowniku.

Tak rzecz się ma na przykład z partykułą bynajmniej – albo *bynajmiej w pewnych kręgach… Słowo to żyje już własnym życiem i pojawia się w najbardziej nieoczekiwanych sytuacjach, najczęściej na potwierdzenie informacji zawartej w pytaniu:

– Jesteś zajęty, kotku?
– Bynajmniej.
– A, to szkoda. Chciałam cię zabrać do kina.

No i tak właśnie „kotek” pogrzebał nadzieje partnerki na romantyczny wypad do kina. Może nie powinien używać takich trudnych słów i po prostu powiedzieć: „Nie, wcale”? Bo właśnie takie znaczenie ma bynajmniej. Słowo bynajmniej nie trudne.

Nietrudne jest także określenie poncki Piłat w katolickim wyznaniu wiary, aczkolwiek ono też nastręcza wielu problemów: obce pochodzenie i to jeszcze słowo jakieś takie do niczego niepodobne. Chociaż nie! Przecież można łatwo wybrnąć z całej sytuacji. I niektórym się udaje wybrnąć, nawet całkiem zgrabnie, bo ogólne brzmienie zostaje zachowane, a że polski Piłat (sic!) nijak się ma do sensu całego credo, już niewielu osobom spędza sen z powiek.

Cóż, chyba w nowym roku trzeba przeprowadzić gruntowny remament (sic!) znajomości języka polskiego, i nie tylko polskiego. :)

Kategoria: 
Tagi: 

Krowio!

Ah, la vache!” – francuska eksklamacja zawierająca element zaskoczenia połączony z sugestią niedowierzania, podziwu, zdumienia, szoku lub rezygnacji, w zależności od kontekstu sytuacyjnego. Tym sposobem tytułowe sformułowanie umieszczone na początku każdej wypowiedzi może służyć wyrażeniu najrozmaitszych emocji, wcielając się na tę potrzebę w szereg polskich odpowiedników: „O ja cię! Ale masz długie wąsy!”, „No nie, nie mów, że nie zdałem”, „Kurczę, a tak chciałam obejrzeć ten film…”. Stąd niejednego zdziwi zapewne, iż dosłownym i bezpośrednim znaczeniem rzeczownika „la vache” jest „krowa”. A zatem: „O krowa! Ale masz długie wąsy!”, „No krowa, nie mów, że nie zdałem”, „Krowa, a tak chciałam obejrzeć ten film…”.

Podobnie rzecz ma się z przysłówkiem pochodzącym od „la vache”, tj. „vachement”, którego kontekstowym odpowiednikiem jest przysłówek „bardzo”, „cholernie”, „straszliwie”, „niesamowicie”. Czyli: „Krowio przystojny facet”, „Ten program jest krowio ciekawy”, „Krowio ładnie w tym wyglądasz”, „Ta sprawa jest dla mnie krowio ważna”… Śmiejemy się. A cóż mają rzec obcokrajowcy o naszej kurce wodnej czy kurczęciu bladym? Krowio interesujący temat…

Kategoria: 
Tagi: 

Nasza mała globalizacja

„Z krakowskiego języka znikają bardzo krakowskie słowa, na ich miejsce wprowadzają się te, którymi mówią do nas ogólnopolskie media” – jak się okazuje, wskutek coraz częstszych migracji ludności oraz dominacji języka ogólnego w mediach polszczyzna traci swoje zróżnicowanie regionalne. Na jaką skalę i czy należy z tym walczyć? Zachęcamy do lektury opublikowanego na stronie Gazety Wyborczej artykułu o zanikających małopolskich regionalizmach.

Kategoria: 
Tagi: 

Audyt czy audit?

Często zauważam rozterki osób zajmujących się zarządzaniem jakością i słyszę dyskusje dotyczące tego, czy należy stosować termin „audyt”, czy też „audit”, a co za tym idzie, „audytor” czy „auditor”. Czym się różnią te dwa terminy i który z nich jest właściwy?

Z punktu widzenia normy ISO kwestia ta nie ma większego znaczenia, często sam stosuję te dwa określenia zamiennie. Termin „audit” przyjęło się zwyczajowo stosować w odniesieniu do zagadnień jakościowych, „audyt” natomiast kojarzy się z finansami. W tym kontekście warto sobie przypomnieć, że łaciński źródłosłów terminu „audit” oznacza „słuchać”, a zatem „auditor” jest nikim innym jak tylko słuchaczem.

Moje zdanie jest następujące: „audit” jest terminem bardziej przyjaznym, ponieważ kojarzy się ze słuchaniem, co w pełni oddaje ducha tego działania. W swoim założeniu audit ma na celu wspomaganie organizacji w jej doskonaleniu, poprawie i dążeniu do doskonałości (w zarządzaniu, relacjach z klientem, minimalizowaniu liczby niezgodności czy błędów itd.); audit szuka zgodności, potwierdzenia dobrego działania organizacji (inaczej niż kontrola, w którą wpisane jest poszukiwanie błędów). Dobry auditor – czy to zewnętrzny, czy to wewnętrzny – potrafi słuchać auditowanego, wyciągać wnioski, formułować spostrzeżenia, które wspomogą poprawę realizacji zadań przez auditowanego, a tym samym przyczynią się do udoskonalenia organizacji. Stąd też coraz popularniejsze staje się następujące rozróżnienie:

Audit jakości – systematyczny, niezależny, udokumentowany proces pozyskiwania dowodu z auditu oraz jego obiektywnej oceny w celu określenia stopnia spełnienia kryteriów auditu.
Audyt – swojego rodzaju kontrola standardów obejmująca zarówno działania, jak i metodologię.

W praktyce szeroko rozumianego zarządzania jakością przyjęło się stosować termin „audit”; wielu auditorów uważa również, że termin ten jest właściwszy. „Audyt” kojarzy się z kolei z pewnym rodzajem kontroli. Termin ten stosowany jest w szczególności podczas działań w obszarze finansów (audyt finansowy) i nie odzwierciedla ducha podejścia jakościowego.

Na omawiany tutaj temat wypowiedzieli się również językoznawcy. Wszystkie słowniki języka polskiego podają jako właściwą wyłącznie formę „audyt”. Każdy polonista/językoznawca powie, że poprawną formą jest „audyt” z literą „y” w środku, która uległa zmianie z „i” wersji anglojęzycznej. Taka jest reguła językowa, a wiadomo, że z regułą trudno dyskutować.

Wypowiedź prof. Jerzego Bralczyka jednoznacznie ucina wszelkie dyskusje na ten temat. Stwierdził on, że w polskim tłumaczeniu normy ISO wystąpił błąd (norma podaje termin „audit”)… ale z kolei prof. Jan Miodek uznał, że oba określenia („audit” i „audyt”) są poprawne i oba znaczą to samo.

Jak więc widzimy, walka trwa. Myślę jednak, że nie ma większego znaczenia, czy będziemy stosowali termin „audit”, czy „audyt”. Najważniejsze jest to, aby podejmowane działania audi(y)towe przynosiły zamierzony efekt w postaci wartości dodanej dla organizacji, która je przechodzi. Za używanie jednej lub drugiej formy nikt nam głowy nie będzie urywał, życzę więc miłych i owocnych auditów/audytów zarówno po jednej, jak i drugiej stronie barykady.

Kategoria: 

Strony