Kultura

It’s all Greek to me – czyli trochę o jedzeniu, (nie)przetłumaczalności i Greckich smakach w naszym życiu

Tradycyjne potrawy są niezaprzeczalnie ważną częścią kultury każdego kraju. Towarzyszą nam na co dzień – czasami nie zdajemy sobie więc sprawy z tego, jak specyficzne potrafią być dla naszego regionu i jak trudne może okazać się ich opisanie osobom z zagranicy. Od dawna toczymy debatę nad przetłumaczalnością lub nieprzetłumaczalnością nazw potraw. Jednak problem ten nie dotyczy tylko literatury, tłumaczeń użytkowych czy audiowizualnych. Często musimy sobie z nim radzić w codziennych sytuacjach życiowych, na wakacjach czy w rozmowach z gośćmi z zagranicy.

Co wówczas robimy? W przypadku niektórych potraw istnieje możliwość używania ekwiwalentów, jednak zazwyczaj czujemy, że trzeba jeszcze coś dopowiedzieć. Czy nasz pączek i angielski doughnut wywołują takie same skojarzenia? Oczywiście, że nie. Kiedy opowiadamy komuś z zagranicy o pysznych ciepłych pączkach z różą, tłumaczymy, że to taki doughnut, ale jednak bez dziurki, z trochę innym ciastem i z nadzieniem. Tak samo polskie naleśniki, francuskie crepes i amerykańskie pancakes nie oddają dokładnie tego samego. Zastanówmy się też nad zwykłym twarożkiem – okazuje się, że wcale nie jest taki zwykły. Jeśli ktoś chciałby zrobić sernik podczas pobytu w innym kraju, nie otrzymałby tego samego efektu. Z angielskiego cottage cheese, włoskiej ricotty, czy greckiego anthotiro (Ανθότυρο) otrzymamy trzy różne serniki.

Skoro już mowa o Grecji, pomówmy o języku greckim w naszym życiu. Dobrze wiemy, że każdy zna choć odrobinę tego języka, gdyż jest on obecny w praktycznie każdej dziedzinie życia. Posługujemy się nim na co dzień – kiedy idziemy z dzieckiem na wizytę do pediatry, kiedy wybieramy się do teatru czy kina, albo po prostu oglądamy film w telewizji. W większości przypadków robimy to nieświadomie. Czasami jednak mamy ochotę powspominać słoneczne wakacje w Grecji, lub przygotować śródziemnomorską kolację dla znajomych. Często wtedy sięgamy po przepisy na „greckie” potrawy, które cieszą się wielką popularnością w naszym kraju.

Co możemy upichcić w takim przypadku? Może rybę po grecku? Niestety, gdybyśmy poprosili Greka o tradycyjny przepis na rybę po grecku, bardzo by się zdziwił – ta lubiana przez nas potrawa Grekom jest zupełnie nieznana.

Greek Food

To może sałatkę grecką? W Polsce można spotkać się z wieloma wariantami tej sałatki. Jeśli udamy się do Grecji, spotkamy się tylko z jednym. Poprawnie przyrządzona sałatka grecka zawiera grubo krojone pomidory, ogórki, zieloną paprykę, cebulę czerwoną, oliwki, fetę, oliwę i oregano. Warto zwrócić jednak uwagę na jej nazwę. To, co zazwyczaj nazywamy sałatką grecką, w Grecji występuje pod nazwą „sałatka wiejska” (gr. χωριάτικη σαλάτα). W tym przypadku, nazwę potrawy przekładamy opisowo – tak żeby wskazać na pochodzenie sałatki.

A sałatka gyros? Tu odpowiedź jest prosta, w Grecji taka sałatka nie istnieje. Mięso gyros za to jak najbardziej, jednak nie jest to kurczak w przyprawie „gyros”. Sama nazwa (gr. γύρος) wskazuje, że mięso obraca się na rożnie, tak jak mięso do kebaba. Może to być mięso z kurczaka lub wieprzowe. Często podawane jest w chlebku pita (gr. Πίτα). Tutaj więc, zamiast tłumaczyć, przenieśliśmy nazwę grecką – straciła ona jednak swoje pierwotne znaczenie i odnosi się do innego typu potrawy.

Gyros

Na koniec przykład strategii udomowienia, czyli tłumaczenia polegającego na przybliżeniu odbiorcy elementu kultury obcej. Coraz częściej można spotkać w naszym kraju „pierożki greckie” z serem feta. Wiadomo, że nie przypominają one zbytnio polskich pierogów – tak samo, jak polskie pierogi niewiele mają wspólnego z często spotykanym angielskim ekwiwalentem dumplings. Tiropitakia (gr. τυροπιτάκια), czyli greckie pierożki z serem, mogą być przyrządzone np. z ciasta francuskiego albo z ciasta filo (gr. φύλλο κρούστας), chociaż istnieją też inne rodzaje ciasta, jak na przykład „ciasto wiejskie” (gr. χωριάτικο φύλλο). Tiropitakia więc tłumaczymy istniejącym polskim odpowiednikiem z krótkim objaśnieniem.

Jak widać, niełatwo jest przetłumaczyć nazwy potraw, niełatwo jest też wytłumaczyć, na czym one polegają, albo opisać, czym dokładnie różnią się od innych podobnych. W dzisiejszych czasach można spróbować potraw z całego świata w pobliskiej restauracji. Często zdaje nam się, że znamy daną kuchnię, co później może okazać się dość mylne. Czy można zatem mówić o przetłumaczalności nazw potraw? Pewne jest, że ich tłumaczenie nie jest łatwe, tak samo zresztą jak wszystkie inne elementy kultury. Istnieje jednak wiele technik tłumaczenia, spośród których możemy wybrać taką, która będzie najlepiej dopasowana do naszych potrzeb. Najlepiej jest podróżować i kosztować, jest to na pewno bardzo przyjemny sposób na naukę obcej kultury. A tymczasem, kiedy planujemy podać swoim gościom rybę po grecku, lepiej nie udawać Greka i nie zapraszać wcześniej na „grecką” kolację. A czy w języku greckim istnieje odpowiednik tego powiedzenia? Grecy mówią po prostu „nie udawaj Chińczyka”.

Kamila Król

Kilka rzeczy, które chcielibyście wiedzieć o językach świata, ale nie wiedzieliście, że możecie o nie zapytać

Kiedy decydujemy się na to, by zacząć przygodę z nauką kolejnego języka obcego, często zadajemy sobie kilka pytań, które mają nam ułatwić wybór: Czy muszę się nauczyć nowego alfabetu? Jak opanować zupełnie nietypową wymowę? Jak odczytać te „chińskie znaczki”? Czy warto w ogóle się w to angażować?

Zdecydowanie warto. Nauka języków obcych jest świetnym sposobem na „rozgrzanie” szarych komórek i zadbanie o dobrą kondycję mózgu. Może stać się również świetnym sposobem na poszerzenie swoich horyzontów i wiedzy, której nie ograniczają bariery języka ani kultury.

Mało kto jednak zastanawia się nad tym, dlaczego dany język posługuje się takim, a nie innym systemem pisma, czy też skąd biorą się jego pewne nietypowe, charakterystyczne cechy. Wiele spośród najpopularniejszych języków na świecie wciąż kryje przed nami tajemnice i zaskakuje nas swoją różnorodnością, którą postanowiliśmy Wam nieco przybliżyć.

Arabski

Samogłoski w języku arabskim mogą być długie lub krótkie. Warto wiedzieć, że krótkie samogłoski najczęściej nie są zapisywane. Można to zauważyć na przykład w słowie „Madrasa” (które oznacza szkołę). Zapisuje się je jako „mdrsa”, jednak użytkownicy arabskiego dokładnie wiedzą, jak je odczytać i jakich samogłosek użyć. W Koranie natomiast zapisano zarówno długie, jak i krótkie dźwięki, które w pisowni mają formę znaków umieszczanych poniżej lub powyżej spółgłosek. W ten sposób zagwarantowano, że tekst świętej księgi muzułmanów będzie zawsze odczytywany prawidłowo.

Ponadto, język arabski posiada rozbudowany system odmiany czasownika, w tym pięć trybów: orzekający, przypuszczający, rozkazujący, życzący i energetyczny, który używany jest do podkreślenia pewności, np. jaktubun "on z pewnością pisze".

Arabic

Koreański

Pismo koreańskie często uchodzi za najbardziej „naukowy” system znaków służących do zapisu języka na świecie. W odróżnieniu od innych sposobów zapisu pismo koreańskie zostało wymyślone i opracowane przez władcę Korei. Litery koreańskiego alfabetu połączone są w taki sposób, że tworzą bloki sylab. Kształty liter w swoim zamyśle miały odwzorowywać układy warg podczas ich wypowiadania.

Chinese

Japoński

Język japoński posługuje się trzema różnymi systemami zapisu: katakaną, hiraganą oraz kanji. Katagana służy najczęściej do zapisu słów obcego pochodzenia oraz wyrazów naśladujących dźwięki. Kanji powstało na podstawie znaków chińskich. Hiragana natomiast używana jest przy zapisywaniu partykuł gramatycznych i słów, dla których nie ma odpowiedników zapisu kanji. Służy ona również do odmiany czasowników i przymiotników.

W języku japońskim występują jedynie dwa czasy: przeszły oraz teraźniejszo-przyszły. Ogromną rolę odgrywa także język grzecznościowy – keigo – który wymusza na osobie mówiącej wybieranie odpowiedniej formy zwrotu do adresata spośród kilkudziesięciu różnych zaimków i innych form grzecznościowych.

Japanese

Chiński

Najpopularniejsze spośród wielu dialektów języka chińskiego to mandaryński i kantoński. Każdy dialekt może zawierać różne „tony”; oznacza to, że inna intonacja słowa lub sylaby może całkowicie odmienić jego znaczenie. Na powyższym obrazku widzimy zapis wiersza, w którym każda sylaba wypowiadana jest jako „szi” - historia opowiedziana w wierszu nabiera sensu dopiero dzięki znaczeniom wyrazów nadawanym przez tony.

Niemiecki

Niemiecki to jedyny język na świecie, w którym wszystkie rzeczowniki pisze się od wielkiej litery. Znany jest on również z baaaaaaardzo długich słów - wiele wyrazów może być ze sobą łączonych i zestawianych w bardzo prosty sposób. Jako przykład możemy przywołać tutaj „słowo-gąsienicę” “Donaudampfschifffahrtselektrizitätenhauptbetriebswerkbauunterbeamtengesellschaft”, które oznacza „Stowarzyszenie pracowników niższego i średniego szczebla w centralnym biurze zarządu do spraw obsługi elektrycznej łodzi parowych na Dunaju”.

Farsi (perski)

W języku farsi, czyli po persku, mówi się na terenie Iranu, Afganistanu i Tadżykistanu. Mimo że do jego zapisu używa się alfabetu arabskiego, należy on do rodziny języków indoeuropejskich, co oznacza, że ma on dużo więcej wspólnego z polskim i angielskim niż z arabskim.

Hiszpański

W Stanach Zjednoczonych mieszka ponad 40 milionów rodzimych użytkowników języka hiszpańskiego. Naukowcy przewidują, że do roku 2050 USA wyjdą na prowadzenie pod względem liczby obywateli posługujących się hiszpańskim, zostawiając w tyle Meksyk, kraje Ameryki Łacińskiej oraz samą Hiszpanię. Już dziś mieszka tam więcej osób mówiących właśnie w tym języku niż tych posługujących się chińskim, francuskim, włoskim, hawajskim czy polskim – razem wziętych!

Zuzanna Błahuszewska

 

Zródło:

https://www.buzzfeed.com/alexreichert/things-you-may-not-know-about-10-foreign-languages-axb5?utm_term=.mgxNN5MDn4#.gi3ZZzkDMK

Wokół herbaty – Earl Grey

Rytuał picia herbaty należy do kultury danego kraju lub regionu. Herbata, zaraz po Big Benie, czerwonych autobusach i czarnych taksówkach, to symbol Wielkiej Brytanii. To właśnie tam rozpoczęły swą działalność najstarsze firmy herbaciane świata, jak np. Twinings. Wśród niezliczonych gatunków i aromatów niezaprzeczalnie wyróżnia się herbata Earl Grey, której historia jest równie ciekawa jak sam smak.

Swoją nazwę Earl Grey zawdzięcza hrabiemu Charlesowi Grey (Earl Charles Grey), który w latach 1830-1834 pełnił urząd brytyjskiego premiera. Legenda mówi, iż hrabia otrzymał mieszankę od chińskiego mandaryna, jako podziękowanie za ocalenie tonącego syna. Inne przekazy głoszą, iż służący lorda uratował syna hinduskiego radży przed atakiem tygrysa i to herbata była właśnie wyrazem uznania. Podobno mieszanka tak posmakowała Greyowi, że natychmiast zlecił Thomasowi Twinnigowi jej produkcję.

Mimo wszystko jednak, najbardziej prawdopodobna historia tej wyjątkowej herbaty rozpoczyna się w Chinach, skąd transportowano ją statkami. Aby liście herbaty nie spleśniały i nie przeszły zapachem ryb w lukach transportowych, zabezpieczano je cytrusowym olejkiem owocu Bergamotte.Niezwykle aromatyczny napar Anglicy nazwali imieniem jej wielkiego wielbiciela, lorda Charlesa Greya. Na jego cześć jedna z najstarszych firm herbacianych TWININGS w Anglii wprowadziła na rynek herbatę pod nazwą Earl Grey, rozpowszechniając ją niebawem na całym świecie.

Herbatę Earl Grey serwuje się najczęściej bez dodatku mleka, choć ja lubię ją właśnie taką :)

Metryka herbaty Earl Grey:

  • Pochodzenie: chińskie herbaty liściaste
  • Smak: lekko słodki, aromatyczny
  • Aromat: cytrusowy, niepowtarzalny

 

Ewelina Adamczuk

Skuterzysta vs. hulajnoga

W odpowiedzi na pytanie 'Jak nazywa się osoba jeżdżąca na hulajnodze?' pan Mirosław Bańko z Uniwersytetu Warszawskiego odpowiedział:

"Gotowego słowa, którym moglibyśmy się posługiwać bez zastrzeżeń, chyba nie ma, trzeba je wymyślić. W związku z tym mam dla Pani dwie propozycje.
1. Skuterzysta. Tak nazywa się osoba jeżdżąca na skuterze (por. rowerrowerzysta) i taką nazwę przytacza dla niej słownik Doroszewskiego (z odpowiednim cytatem, bo jest to słownik źródłowy). A ponieważ w języku angielskim, z którego zapożyczyliśmy skuter, słowo scooter oznacza też hulajnogę, więc możemy wykorzystać słowo skuterzysta do nowego celu. Według tej propozycji użytkownik hulajnogi nazywałby się mądrzej niż jego pojazd, a w każdym razie zupełnie inaczej, co można uznać za pewną niedogodność.
2. Hulajnoga. To nie pomyłka z mojej strony: proponuję, aby na hulajnodze jeździł hulajnoga, a jeśli mowa o kobiecie – aby na hulajnodze jeździła hulajnoga. Jak inne dwurodzajowe rzeczowniki typu fajtłapa, taka nazwa użytkownika hulajnogi jest oczywiście ekspresywna. Może wydawać się zaskakująca, ale ma analogię – czysto formalną – w trzech innych rzeczownikach: kuternoga (potocznie 'kulas, kulawiec'), powsinoga ('łazik, włóczęga') i noga ('niedołęga').
Dwa pierwsze z tych rzeczowników są dwurodzajowe, trzeci wyłącznie żeński, nawet kiedy odnoszony jest do mężczyzny. Wątpliwości może budzić ich liczba mnoga: w mianowniku (te) kuternogi, powsinogi, nogi, w dopełniaczu (a) (tych) kuternóg, powsinóg, nóg albo (b) (tych) kuternogów, powsinogów (o towarzystwie czysto męskim lub mieszanym), nie nogów, w bierniku – tak samo jak w mianowniku albo jak w dopełniaczu w szeregu (b). O użytkownikach hulajnogi moglibyśmy mówić więc: „Jest wiosna, hulajnogi licznie wyjechały na ulice” albo „Od dawna nie było widać tylu hulajnóg”. Z takich zdań nie wynika niestety, czy chodzi o osoby, czy rzeczy."

Z tych dwóch ciekawych propozycji bardziej odpowiada mi hulajnoga bo jest w tym słowie niewątpliwie jakiś rodzimy folklor (niezaleznie od tego czy mamy na myśli rodzaj żeński, czy męski i czy chodzi o pojazd, czy też osobę na nim hulającą).

Kategoria: 

Corpo controlling, audit, programing, czy może zwyczajny kleping?

Artykuł z dnia 30.09.2013 w zielonogórskim wydaniu Gazety.pl pod tytułem „Godnie, czyli ile?” na temat porównania  kosztów życia i zarobków w różnych częściach Polski i Europy jest popularny, dlatego że ludzie generalnie lubią dyskutować o pieniądzach.

Mnie się jednak najbardziej spodobały dowcipne komentarze zamieszone pod  tekstem, głównie przez programistów, na temat przytoczonej w artykule nazwy stanowiska zapożyczonej z języka angielskiego. Wybrane komentarze przytaczam poniżej dla rozrywki.

Wydawałoby się, że większość ludzi pracujących w biznesie przyzwyczaiła się już tych się do kontrolingów, mobbingów, eventów, deadlinów, auditów itp., ale może jednak nie do końca. Od dłuższego czasu nie słyszałam żeby wypowiadali się na ten temat tak zdecydowanie poloniści, a już tym bardziej programiści. Czyżby ‘corpo-lenguydż nie wszedł do uzusu aż tak mocno, jak się niektórym naszym ‘managerom’ zdaje?

Re: Godnie, czyli ile? IP: *.dynamic.chello.pl

Gość: Gość 30.09.13, 17:33 Odpowiedz

> Co ten gostek zatrudniony w banku pieprzy? Zajmuje sie "kontrolingiem"? To jakis
> kompletny debiling!

Obiektywnie masz całkowitą rację. Niestety w praktyce ów "(neo)debiling" jest bardzo popularny, tzn. uprawia go, a nawet wzajemnie prześciga się w nim większość osób w miejscu pracy, zarówno współpracownicy jak i kierownictwo. Kto próbuje się od tego zdecydowanie odcinać, nierzadko najpierw ląduje "na świeczniku", a później "na wylocie".

Tłum ogarnięty owczym pędem jest gotów stratować jednostki wyróżniające się (zdrowy rozsądek nie gra tu roli, wręcz przeciwnie - zasadą instynktu stadnego jest jego brak), a przełożony z chęcią pozbędzie się osobnika uprzednio wyostracyzowanego przez grupę.

Re: Godnie, czyli ile? IP: *.adsl.inetia.pl

Gość: Magda 30.09.13, 17:53 Odpowiedz

Controlling finansowy – instrument zarządzania będący częścią controllingu przedsiębiorstwa. Zajmuje się ustalaniem zapotrzebowania na środki finansowe, opłacalnością sposobów finansowania przedsiębiorstwa, kosztami i zyskiem, płynnością finansową i oceną efektywności inwestowania kapitału.

o    Re: Godnie, czyli ile? IP: *.dynamic.chello.pl

Gość: Gość 30.09.13, 18:19 Odpowiedz

To, że bzdurę ktoś wpisał do słownika nie znaczy że przestała być bzdurą (kiedyś bzdury do słowników po prostu nie trafiały, dziś jest niestety inaczej).

> Controlling finansowy

Super, jeszcze lepiej. Łebkowi który "usankcjonował" ten termin nawet nie chciało się ani odrobinę spolszczyć (tzn. napisać przez "k" i jedno "l") i tak niepotrzebnego obcego słowa. Pewnie dostał za to medal przodownika neokorpodebillingu (przez dwa "l"!).

Przypomina to troche karierołebków, którzy ubzdurali sobie używanie terminu "audit" w języku polskim, ostentacyjnie (a jakże!) ignorując istnienie spolszczonego dawno temu słowa "audyt".

§  Re: Godnie, czyli ile? IP: *.dynamic.chello.pl

Gość: jj 30.09.13, 19:25 Odpowiedz

oczywiście facet napisał "kontroling" - sprawdź sobie powyżej. to że nie wiesz co to znaczy to twój problem - w wielu firmach tego rodzaju dział istnieje. Zawiśc i złośc ci miesza w głowie. było się bardziej starać - tez mógłbyś tyle zarabiać.

§  Re: Godnie, czyli ile? IP: *.dynamic.chello.pl

Gość: Troll 30.09.13, 21:46 Odpowiedz

A ja zajmuje sie programingiem na który składa się siedzing i pisaning.

§  Re: Godnie, czyli ile? IP: *.dynamic.chello.pl

Gość: Gość 30.09.13, 22:21 Odpowiedz

> A ja zajmuje sie programingiem na który składa się siedzing i pisaning.

Siedzing jak siedzing, ale programing to jednak przede wszystkim myśling i projekting - sam pisaning to realnie jedynie jakieś 10%-20%.

§  Re: Godnie, czyli ile? IP: *.dynamic.chello.pl

Gość: Gość 30.09.13, 22:28 Odpowiedz

...no chyba że chodzi o code-kleping.

§  Re: Godnie, czyli ile?

profesorgabka 01.10.13, 16:50 Odpowiedz

No tak, ale programujesz Elektroniczną Maszynę Cyfrową, czy po prostu komputer, jak to "jakiś debil dodał kiedyś do słownika"?

(…)

@pszczy2000, a dziennikarz zajmuje się pissingiem

dzielanski 01.10.13, 09:52 Odpowiedz

Kontroler zajmuje się kontrolingiem, dziennikarz spisujący jego wynurzenia zajmuje się pissingiem. Grunt, że bankowcy znają języki obce!
A swoją drogą, 'szczoting podłogas" brzmi nawet lepiej niż "konserwacja powierzchni płaskich". Korpo-językoznawcy do dzieła!

Źródło: http://zielonagora.gazeta.pl/zielonagora/1,35161,14696286,Godnie__czyli_ile_.html

Gwiezdne wojny o tytuł nowego filmu „Star Trek”

Fani sprzymierzyli się w walce o nowy tytuł nadchodzącego 12. filmu z serii „Star Trek”

Już formułując tytuł tego postu, wiele ryzykuję, ponieważ obie grupy (fani „Star Treka” i „Gwiezdnych wojen”) nie żyją w najlepszej komitywie, a przynajmniej taki krąży stereotyp. Jednak bitwa o tytuł nowego filmowego dzieła J.J. Abramsa (który notabene ma być łącznikiem pomiędzy zwaśnionymi fandomami, ponieważ, jak głosi plotka, zdecydował się na reżyserowanie także nowego filmu spod szyldu „Star Wars”) pt. „Star Trek Into Darkness” przybrała prawdziwie kosmiczne rozmiary. Jak każdy klasyczny dramat, składa się on z trzech aktów.

Akt I

Polscy fani „Star Treka” dowiadują się, że tłumaczenie tytułu ma brzmieć „W ciemność. Star Trek”. Swoje niezadowolenie manifestują, zakładając fanpage na portalu społecznościowym Facebook, na którym zamieszczają swoje propozycje zmiany tytułu oraz zastrzeżenia do nazwy zaproponowanej przez dystrybutora. Wśród nich pojawiają się głosy, że taki tytuł może niefortunnie kojarzyć się z filmem Agnieszki Holland „W ciemności” lub z potocznym wyrażeniem „w ciemno”, a także że sformułowanie to powinno być umieszczone za nazwą serii. Choć niewielka (ok. 500 osób), ta nieformalna grupa spotkała się z szerokim odzewem medialnym.

Niestety dystrybutor pozostaje nieczuły na apele społeczności fanów i nie jest nawet specjalnie skory do rozmów. Swoją decyzję uzasadnia wytycznymi producentów, którzy polecili, aby człon „Into Darkness” był głównym tytułem; taki zapis jest odzwierciedlony na plakatach promujących produkcję.

Akt II

Na tłumaczenie tytułu w swoim kraju zareagowali także nasi wschodni sąsiedzi. Rosyjski tytuł wyczekiwanego filmu ma bowiem brzmieć w dosłownym tłumaczeniu „Star Trek. Zemsta”, co z nieznanej przyczyny odbiega od oryginalnego znaczenia. Dodatkowo sam człon „Star Trek” został zapisany jako transliteracja angielskich słów, a nie tłumaczenie na rosyjski, jak do tej pory spójnie dystrybuowane były poprzednie produkcje. I w tym wypadku dystrybutor nie przystał na zmianę tytułu, argumentując, że wybrano go w oparciu o badania opinii publicznej. Wydaje się jednak bardziej chętny do negocjacji, bo zapowiedział, że chętnie skorzysta z pomocy fanów przy tłumaczeniu całego filmu na wersję dubbingową.

Akt III

Najświeższe kontrowersje w związku z tytułem nowego filmu nie mają jednak nic wspólnego z tłumaczeniem i pochodzą z anglojęzycznej Wikipedii. W połowie stycznia 2013 roku, czyli długo po ogłoszeniu oryginalnego tytułu, na forum dyskusyjnym edytorów podstrony poświęconej filmowi rozgorzała prawdziwa bitwa, którą (bardziej z rozbawieniem niż z faktycznym przejęciem) obserwuje internetowy światek.

Sprawa rozbija się o interpretację tytułu (czy ma być traktowany jako pełne zdanie lub równoważnik zdania, czy jako dwuczłonowy tytuł; niektórzy dopatrują się nawet złożonego czasownika „to trek into”), a co za tym idzie – o zapis. Najwięcej wątpliwości wzbudza przyimek „into” rozpoczynający się wielką literą. Zamieszanie potęguje fakt, że jest to dopiero drugi film pełnometrażowy, w przypadku którego zerwano ze starą formułą nadawania tytułów, mających do tej pory następujący format: „Star Trek: …”. Bez znajomego dwukropka fani są „Zagubieni” (kolejny tytuł wyprodukowany przez J.J. Abramsa).

O co to całe poruszenie? – można by spytać. Wierni fani serii zapewne i tak udadzą się do kin i kupią bilety bez względu na tytuł, jaki się na nich znajdzie. Dużo ważniejsze jest natomiast odnotowanie przemiany, jaka dokonała się w odbiorcach tłumaczeń za sprawą nowoczesnych technologii i portali społecznościowych. Do tej pory byliśmy skazani na przyjmowanie lepszych czy gorszych (albo jeszcze gorszych) tłumaczeń tytułów filmów w chwili, gdy pojawiały się oficjalne plakaty. Natomiast dziś, w erze internetowego marketingu szeptanego, gdy producenci i dystrybutorzy podsycają zainteresowanie konsumentów dzięki „wyciekom” na długo przed dystrybucją, grupy fanów (a rzadko zdarzają się grupy bardziej aktywne i przywiązane do tytułu czy twórcy niż fani książek i filmów fantasy/sci-fi) mogą się organizować i przypuszczać zmasowany, łatwy do nagłośnienia atak na odpowiedzialne podmioty.

Warto jednak pamiętać, że niekoniecznie za tłumaczenia odpowiadają tłumacze, coraz częściej są to raczej specjaliści od marketingu. Mówi o tym Krzysztof Mościcki, tłumacz list dialogowych serialu „Star Trek”, który broni się przed zarzutami pod swoim adresem umieszonymi na czarnej liście „tłumoków”, którzy według twórców strony „tłumoczą” w odróżnieniu od tłumaczących tłumaczy (patrz pkt 2). Kiedy więc zdziwi nas lub zirytuje kolejne polskie „tłumaczenie” tytułu filmu, pamiętajmy, że najpewniej stoi za nim ktoś inny niż Bogu ducha winny tłumacz.

Kategoria: 
Tagi: 

Szlachectwo zobowiązuje

Galicyzmy są to, najprościej rzecz ujmując, wyrazy zapożyczone z języka francuskiego, którymi inkrustowany (fr. incruster – „ozdabiać poprzez osadzanie elementów dekoracyjnych w zdobionej powierzchni”) jest nasz niekiedy obcy język polski. Galicyzmy tłumnie zagościły w naszym języku w XVIII w., kiedy to na dworach panowała moda na wszystko, co miało związek z Francją – ubiory, kosmetyki, książki, kuchnię i – rzecz jasna – język. Wówczas to człowiekowi dobrze wykształconemu nie wypadało nie znać języka Moliera. Do bon tonu (fr. bon ton – „dobry ton”) należały konwersacje prowadzone w tym właśnie języku.

W dzisiejszych czasach większość rodowitych użytkowników języka polskiego żyje w błogiej nieświadomości istnienia tych zapożyczeń, mimo to niekiedy żonglując (fr. jongler – „podrzucać i chwytać na przemian”) nimi nader sprawnie. Wspomniana nieświadomość nie dotyczy rzecz jasna oczywistych zapożyczeń będących kalkami frazeologicznymi i semantycznymi, które najłatwiej rozpoznać po francuskiej wymowie i ortografii, np. vis-à-vis („naprzeciwko”), déjà vu (dosł. „już widziane”), rendez-vous („spotkanie”), faux pas (dosł. „fałszywy krok”), à propos („w odniesieniu do”), atelier („warsztat”), savoir vivre (dosł. „umieć żyć”) czy va banque (dosł. „banko w kartach”).

Nieświadomość ta dotyczy rzeczowników opisujących znane wszystkim przedmioty codziennego użytku, których obcego źródłosłowu można by nawet nie podejrzewać, poczynając od tkanin i części garderoby (fr. garde-robe), takich jak np. krawat (fr. cravate), kostium (fr. costume), żorżeta (fr. georgette), biżuteria (fr. bijouterie) czy perfumy (fr. parfum); przez gastronomię, np. majonez (mayonnaise), bulion (fr. bouillon), szarlotka (fr. charlotte), konfitura (fr. confiture) czy korniszon (fr. cornichon); aż po elementy architektoniczne czy wystrój wnętrz, np. balkon (fr. balcon), loża (fr. loge), parkiet (fr. parquet), suterena (fr. sous-terrain), szalet (fr. chalet), fotel (fr. fauteuil), komoda (fr. commode), szezlong (fr. chaise longue, dosł. „długie krzesło”), wersalka (od nazwy pałacu wersalskiego), lustro (fr. lustre), witraż (fr. vitrage) czy żyrandol (fr. girandole).

Tak więc niekoniecznie po to tylko, aby brylować (fr. briller) na salonach (fr. salon) kwiecistej polszczyzny, warto stoczyć batalię (fr. bataille) z nieświadomością francuskiego pochodzenia wielu polskich wyrazów – wiedza o tym mariażu (fr. mariage) języka polskiego z językiem francuskim może bowiem prowadzić tylko do wzrostu świadomości kulturowej. Ostatecznie noblesse oblige.

Mai Kubiak-Ho-Chi

Kategoria: 

Warszawa wielojęzyczna

Żoliborz, Wilanów, Belweder – już chyba dla mało kogo te nazwy brzmią obco. Przyzwyczailiśmy się do nich, a tymczasem za ich brzmieniem kryje się obce pochodzenie i nie są to bynajmniej jedyne spolszczone nazwy w Warszawie.

Wydaje się, że najwięcej takich nazw zawdzięczamy Sobieskim: królowi Janowi III i jego żonie Marysieńce. To dla niej na wzgórzu, gdzie dziś stoi kościół w pobliżu stacji metra Marymont, wybudowano pałacyk, od którego pochodzi nazwa stacji – franc. Marie Mont, czyli „Góra Marii”. Za nazwą, innej wówczas podmiejskiej rezydencji króla Sobieskiego kryje się natomiast nic innego jak spolszczenie łacińskiej nazwy Villa Nova, którą nowy właściciel nadał ówczesnemu Milanowowi.

Z królową Marysieńką wiąże się jeszcze inne miejsce, nieistniejący Marywil (franc. Marie Ville – „Miasto Marii”). Była to galeria handlowa z częścią mieszkalną, powstała z inicjatywy królowej w celu podźwignięcia handlu po wojnach w XVII w. Znajdowała się w rejonie dzisiejszego placu Teatralnego, więc mimo oczywistych skojarzeń oprócz wspólnego handlowego przeznaczenia niewiele miała wspólnego z halami na Białołęce.

Wyrażenie tej samej treści w innym języku dało Warszawie Mariensztat (Marienstadt). „Niemieckie” miasto Marii to jedna z wielu warszawskich jurydyk, należąca do Eustachego i – jakżeby inaczej – Marii Potockich.

Źródło w zamiłowaniu przodków do języków obcych ma także nazwa Żoliborz. Francuski Jolie Bord – „piękny brzeg” – to pozostałość po ogrodach letniej siedziby prowadzonego przez pijarów Collegium Nobilium, która mieściła się w obrębie Cytadeli. Niejako z rozpędu francuski źródłosłów próbowano przypisać także do Mokotowa, wyprowadzając jego nazwę od frazy mon coteau – „moje wzgórze”. Propagatorką takiego pochodzenia była księżna Izabela z Czartoryskich Lubomirska, która być może dla żartu wymyśliła francuską nazwę, podobną fonetycznie do starszej polskiej, czyli Mokotowa, pochodzącej prawdopodobnie od imienia pruskiego właściciela wsi, Mokota.

Oprócz Francuzów i Niemców w tworzeniu warszawskich nazw mieli swój udział także Włosi, Anglicy i Szkoci. Znajdując się w miejscu obecnego Belwederu, królowa Bona miała zachwycać się widokami, a włoskie belle vedere można przełożyć właśnie jako „piękny widok”. Inny Włoch, nadworny architekt Jana III Sobieskiego, Józef Szymon Bellotti, otrzymał od króla ziemię pod Warszawą, na której wybudował pałacyk i nazwał go Murano, na pamiątkę miejsca, z którego pochodził. Pałacyk znajdował się nigdzie indziej jak w rejonie dzisiejszego Muranowa.

Szkotom, a konkretniej jednemu szkockiemu generałowi Wilhelmowi Mierowi, zawdzięczamy dzisiejszy Mirów, a wraz z nim nazwy tamtejszych hal i placu. Mier jako dowódca pułku stacjonował w koszarach, których pozostałości widzimy naprzeciwko Hal Mirowskich.

Na sam koniec ulica Foksal znajdująca się nieopodal siedziby Agencji MAart.W XVIII w. teren ten zajmował pałac z ogrodem, w którym za czasów naszego ostatniego króla urządzono miejsce rozrywki dla zamożnych mieszkańców Warszawy; nadano mu angielską nazwę Vauxhall, odwołującą się do istniejącego ogrodu w Londynie.

I kto by pomyślał, że Warszawę i języki obce tak wiele łączy?

Kategoria: 

Te straszliwe złożenia

Co więcej, dwa pierwsze z tych słów można podzielić na jeszcze mniejsze: Handschuh to dłoń i but, a Schneeball to kula i śnieg. Jeśli złożymy wszystkie te słowa w jedną całość, otrzymamy bardzo „zwięzłe” polskie tłumaczenie: człowiek rzucający śnieżkami w rękawiczkach. Wbrew pozorom nie jest to słowo służące do opisywania uczestników wojen na śnieżki chroniących swoje dłonie przed odmrożeniem za pomocą rękawiczek. Ma ono negatywne, a wręcz obraźliwe konotacje, i oznacza… kogoś, kto jest tchórzliwy.

Kategoria: 
Tagi: 

(Nie tylko) językowy savoir-vivre

Wszyscy znamy sprawę jednej z sieci księgarń, której pracownikom polecono zwracać się do klientów płacących kartą po imieniu. Takie postępowanie miało, w rozumieniu specjalistów od public relations, ocieplić kontakty obsługi z kupującymi i służyć budowaniu przyjaznej atmosfery. Jak jednak można wywnioskować z medialnych komentarzy, ta strategia skracania dystansu odniosła skutek odwrotny do zamierzonego. Większość klientów czuła się jeśli nie oburzona, to przynajmniej zdezorientowana takim spoufalaniem się sprzedawców, w związku z czym właściciele sieci wycofali się z pomysłu, uzasadniając to tym, że „potrzeba trochę więcej czasu, aby nasz krąg kulturowy przekonał się do takiej formy komunikacji”.

Jak można z tego wywnioskować, jedną z podstawowych zasad „naszego kręgu kulturowego” jest szacunek dla cudzego imienia (i, jak się dalej przekonamy, także nazwiska). Choć za pośrednictwem telewizji i Internetu przenikają do nas zagraniczne – głównie amerykańskie – wzorce, upłynie jeszcze dużo wody w Wiśle, zanim wszyscy Polacy zaczną się do siebie zwracać po imieniu. Wszelkie próby skracania dystansu polegające na zwracaniu się do rozmówcy per panie Janku, pani Agato (powszechne zwłaszcza wśród pracowników banków i specjalistów obsługi klienta czy zarządzania zasobami ludzkimi) są niezgodne z polskim obyczajem i choć wśród młodszych osób nie budzą większego sprzeciwu, dla starszych bywają rażące. Nie chodzi tu oczywiście o sytuacje prywatne, gdy po imieniu mówi nam ktoś bliski, lecz o takie, gdy robi tak ktoś zupełnie nam obcy albo ledwo znany; jest to tym bardziej nie na miejscu, jeśli postępuje tak osoba młodsza w stosunku do starszej.

Podobnie jest z nazwiskiem, którego również nie powinno się używać bezpośrednio w odniesieniu do rozmówcy. Niewłaściwe jest także zaczynanie oficjalnych listów (czy to tradycyjnych, czy elektronicznych) słowami Szanowny Panie Kowalski, czyli zwrotem grzecznościowym połączonym z nazwiskiem. Zgodnie z polską etykietą w nagłówku powinien wystąpić wyłącznie zwrot grzecznościowy, ewentualnie z tytułem zawodowym lub naukowym (na przykład Szanowny Panie Profesorze), ale bez nazwiska. Częste ostatnio stosowanie w tym kontekście nazwiska (czasem także imienia lub imienia i nazwiska) wynika zapewne z kopiowania angielskiego sposobu zwracania się do adresata.

Powielanie zagranicznych zwrotów grzecznościowych nie musi jednak być aż tak niestosowne jak w przykładach podanych powyżej. Powszechne od niedawna wyrażenie Miłego dnia!, ukute na wzór angielskiego Have a nice day i słyszane najczęściej z ust sprzedawców lub pracowników infolinii, wydaje się dość sympatycznym sposobem pożegnania z klientem. Na pewno także w odpowiedzi na pytanie Co słychać? przyjemniej usłyszeć podszyte amerykańskim optymizmem Świetnie! niż tradycyjne polskie Jako tako czy Stara bieda.

Skłonność do narzekania wydaje się skądinąd jedną z polskich cech narodowych, co szczególnie rzuca się w oczy cudzoziemcom przybywającym z wizytą do naszego kraju. Jednym z tematów, który Polacy najchętniej podejmują w rozmowie z nowo poznanymi osobami – na przykład w kolejce u lekarza czy w taksówce – jest bowiem wspólne narzekanie – na zdrowie, pogodę, władze, zarobki… Nie najlepiej znoszą to przedstawiciele innych kultur, zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, gdzie ceni się postawę typu „keep smiling”.

Niekiedy obcokrajowcy przebywający w Polsce dziwią się także, że Polacy tak często przepraszają. Przepraszam, która godzina?, Przepraszam, czy mogę prosić o ogień?, Przepraszam, upuściła pani chusteczkę – można by pomyśleć, że faktycznie często czujemy się winni bez powodu. Taki sposób zwracania się do innych to jednak właśnie przejaw polskiej grzeczności. Nie ma w tym nic dziwnego, skoro od dziecka jesteśmy uczeni „magicznych słówek” – proszę, dziękuję, przepraszam – które tworzą swego rodzaju złotą trójkę naszej etykiety językowej.

Do wyróżników polskiej grzeczności należy także gościnność. Przejawia się ona też w języku – na przykład w zachętach do jedzenia i picia, które gospodarze kierują do gości podczas wydawanego przez siebie przyjęcia (Może jeszcze ciasta?, Ze mną się nie napijesz?!). Kiedy Polak zostaje zaproszony na kolację do zagranicznych przyjaciół, podświadomie spodziewa się podobnego traktowania i dziwi się (a może nawet czuje się dotknięty), jeśli to nie nastąpi. Z drugiej strony Anglik, Holender czy Francuz może uznać przejawy gościnności polskich gospodarzy za nazbyt natarczywe i naruszające jego autonomię.

Jak wynika z powyższych przykładów, zasady grzecznościowe nie są uniwersalne. To, co w jednych krajach uchodzi, w innych budzi zdziwienie lub bywa wręcz nie do przyjęcia. Ta pozornie oczywista prawda bywa niedoceniana. Tymczasem warto o niej pamiętać zarówno w kontaktach z przedstawicielami własnego narodu – i na przykład nie powielać wzorców obcych naszej etykiecie – jak i innych nacji – co może się wyrażać unikaniem zachowań, które u nas są naturalne, ale w kontaktach z cudzoziemcami mogą zostać źle odebrane.

Więcej informacji: Małgorzata Marcjanik, Grzeczność w komunikacji językowej, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2007, s. 22–34.

Kategoria: 

Strony